Po
Ramadanie zostało tylko nieprzyjemne wspomnienie. Bardzo „męczący”
był to czas dla nie arabskich mieszkańców Doha. Najbardziej
dokuczliwa była chyba wysoka temperatura, która w tym okresie
sięgała niemal 50 stopni. Przeszkadzał również brak możliwości spożywania jedzenia i picia w miejscach publicznych od wschodu do
zachodu słońca.
Spróbujcie
sobie wyobrazić choćby 10-cio minutowy spacer w takich warunkach
bez możliwości poratowania się łykiem wody. Kilka razy niestety
mi się to zdarzyło, co niemal przepłaciłam całkowitym
odwodnieniem i skrajnym wycieńczeniem. Osobiście nie polecam...
Na szczęście ten jakże radosny dla wyznawców Islamu czas minął i
znów można cieszyć się urokami wolności. Jak spędza się wolny
czas w Doha? Wachlarz możliwości nie jest zbytnio rozbudowany.
Można spędzić leniwe popołudnie popalając sziszę i zajadając
się orientalnymi przysmakami takimi jak tabula (siekana natka
pietruszki z kuskusem i pomidorem), hummus czy grajbeh (maślane
ciasteczka) w jednej z kafejek na Souk'u. Można też oddać się
zakupowemu szaleństwu przepuszczając na szmatki i kosmetyki
ostatnie riale. Jednak do moich ulubionych form spędzania wolnego
czasu, poza siłownią oczywiście, jest wygrzewanie się na
tutejszych basenach i plażach.
Może
się to wydawać dziwne, ale jak na prawdziwie islamski, ortodoksyjny
kraj przystało, obnażanie się (czyli paradowanie w bikini) jest
surowo zabronione. Dlatego żeby choć trochę się opalić, trzeba
wybrać się do jednego z pięciogwiazdkowych hoteli , gdzie dostępne są baseny i prywatne plaże (Mercury i Crownie Plaza – baseny,
Intercontinental - plaża). W poszczególne dni tygodnia, jako załoga
QA mamy zniżki. Gdyby nie one, prawdopodobnie nie skusiłabym się na
taka przyjemność jaką jest słońce, piach i odrobina ciepłej
wody... bo ceny dla zwykłego śmiertelnika „ z ulicy”
przyprawiają o zawrót głowy. Woda w zatoce znów zaczyna być
przyjemnie chłodniejsza niż powietrze, a zaledwie miesiąc temu nie odczuwało się w zasadzie różnicy. Nie ma co do tego wątpliwości,
wielkimi krokami zbliża się ulubiona przez wszystkich pora roku –
Katarska Zima.
W
Polsce, w weekendy miło jest pojechać z rodziną, lub przyjaciółmi
za miasto by odetchnąć od zgiełku i tłumu metropolii. Można
wtedy na leśnej polanie urządzić grilla (wieprzowina mile widziana
), napić się piwa, pospacerować po lesie, wykąpać się w
jeziorze, Takich atrakcji, nie mamy, ale każdy radzi sobie jak może.
I szukając odrobiny normalności organizujemy sobie w wolnym czasie
równie sympatyczne atrakcje. Dużą popularnością cieszą się
wypady za miasto (czytaj. na pustynie). Najpopularniejszym miejscem takich pustynnych eskapad jest linia brzegowa w pobliżu resortu SeaLine.
Ostatnio miałam przyjemność uczestniczyć w takim
pustynnym grillu. W weekend Ola i Rozell zaproponowały mi, abym
dołączyła do nich i ich znajomych. Zapakowawszy ręczniki plażowe,
okulary słoneczne, kremy z filtrem, zapasy wody i jedzenia ścisnęłyśmy się na tylnym siedzeniu suwa z napędem 4x4 i gotowe na
podbój pustyni ruszyłyśmy za miasto. Przez 10 miesięcy pobytu w
Arabowie, wreszcie zobaczyłam ten bezkres piaskowych wydm. Słońce
paliło niemiłosiernie, piach nagrzany do czerwoności grzał stopy,
chciało by się dodać, że delikatna bryza od zatoki muskała nasze
twarze... ale nie ;-) Rajd po wydmach spowodował nie zapomniane
przeżycia - było troche pisku i krzyku, bo momentami wydawało się
być groźnie. Niemniej jednak miałyśmy z tego powodu sporo radości.
Z samochodu wysiadłyśmy poobijane jak worki kartofli przewożone na
żelaznej taczce po wiejscej wyboistej drodze . Ale widoki, które
się przed nami rozpostarły warte były wszelkich poświęceń.
Mięsko na grillu się piekło, my moczyłyśmy stopy w zatoce
(niestety było sporo meduz, które uniemożliwiły nam kąpiel)...
prawdziwy weekendowy chillout. Wróciłyśmy przed zachodem słońca
do domu, bo Ola miała minimum rest przed lotem. Szkoda, może
następnym razem uda się zostać na pustyni po zmroku. Słyszałam,
że cudownie jest oglądać gwiazdy, które na granatowym niebie
świecą jasno jak diamenty od Cartiera. A na pustyni oddalonej od
zabudowań i ciemnej jak arabska kawa (powstrzymałam się od użycia
innego porównania) można bez trudu obserwować deszcze spadających
meteorytów. Następnym razem.
Jak
widać czasem nawet Doha da się lubić ;-)
Po przeczytaniu pierwszego akapitu totalnie nie ogarniam, jak Ramadan może być dla kogokolwiek radosny... Ciekawa sprawa.
OdpowiedzUsuńZa miasto = na pustynie, niesamowicie to brzmi, fajne te arabskie notki, bo pokazują kompletnie inną rzeczywistość :) Pozdrówki Aga!
Fajnie Aguś :)
OdpowiedzUsuń