środa, 13 lutego 2013

Sen na Jawie

Zacznę od sprostowania kilku ważnych kwestii dotyczących Dżakarty i Indonezji o których nie wiedziałam i muszę się przyznać (z bólem serca), że moja wiedza z geografii, albo była nie pełna (bo w końcu matury z geografii nie zdawałam), albo po prostu jestem niedouczona i muszę się tutaj do tego publicznie przyznać. Bo gdybym tego nie zrobiła, jestem prawie pewna, że pod tym wpisem pojawiłby się uszczypliwy komentarz Marcina, który rezyduje sobie już od jakiegoś czasu w Jakarcie i który zadeklarował się być moim osobisty przewodnikiem.

Pierwszym błędem jaki popełniałam jeszcze przed wyjazdem było mówienie, że lecę na Jakartę - biorąc pod uwagę fakt, że Jakarta to miasto, brzmi to co najmniej tak samo głupio jak gdybym powiedziała lecę na Warszawę. Mój błąd wynikał z tego, że przekonana byłam, że Jakarta to nie tylko główne miasto, ale także i nazwa największej Indonezyjskiej wyspy. Nic bardziej mylnego,ale żeby już bardziej się nie pogrążać - wytłumaczę to najprościej jak się da. Dżakarta to stolica Indonezji, która leży na największej Indonezyjskiej wyspie znanej Jawą.
Drugi błąd to pisownia. Po polsku można mówić DŻAKARTA, ale po angielsku nie ma czegoś takiego jak JaCarta, tylko jest JaKarta - przek "K" w tej kwestii dostałam również reprymendę od mojego przewodnika, który nawet zapowiedział, że nie będzie się ze mną check-ował na FB, jeśli będę robić wieś i pisać Jacarta. Więc do końca pobytu musiałam, się pilnować, żeby nie mówić, że jesteśmy na Jacarcie przez "C" (niestety jak sobie coś człowiek raz wbije do głowy, to potem ciężko się tego oduczyć), mam nadzieje, że mój błąd zostanie mi wybaczony, albo chociaż zapomniany.
No i trzecia geograficzna ciekawostka, dotyczy flagi Indonezji - która jest taka sama jak polska, tylko kolory są zamienione i najpierw mamy czerwony, potem biały - też tego nie wiedziałam... wstyd.

Lot do Jakarty trwa prawie 9h, przy pełnym obłożeniu dużego samolotu (bo A330 to już spora maszyna), prawie żaden pasażer nie mówił po angielsku, ale każdy miał nam bardzo dużo do opowiedzenia, więc tylko się uśmiechałyśmy i potakiwałyśmy. Momentami, miałam wrażenie, że jest grudzień i okres przedświąteczny bo "call belle" na kabinie zapalały się jak lampki  na choince i dzwoniło  "ding dong- ding dong" jak w bożonarodzeniowej kolędzie (call bell to ten przycisk z narysowanym człowieczkiem, nad głowami pasażerów - proszę Was, nie naciskajcie go nigdy, żeby tylko sprawdzić co się stanie - bo stewardessy w samolocie na prawdę mają co robić, a nie tylko chodzić po kabinie i wyłączać lampki). 

Po przylocie, wzięłam taksówkę, pokazałam adres domu Marcina i kazałam się zawieść. Uwielbiam lokalnych taksówkarzy, zawsze jak widzą białego człowieka, to od razu myślą jak by tutaj przyciąć ich na kasie. Pan taksówkarz, popatrzył na pokazany mu adres, pokiwał głową, że oczywiście wie gdzie to jest. Potwierdził to jeszcze z  hotelowym conciergem, więc wydawać by się mogło, że wiedział, gdzie mnie wiezie. Otóż nie wiedział - trochę pobłądziliśmy - problemów z komunikacją też nie uniknęliśmy  bo Pan taksówkarz nie znał angielskiego (albo udawał, że nie zna). Co prawda całą drogę, zadawał mi masę pytań w swoim języku (którego ja nie znam), ale żeby nie wyglądało, że jestem gburem to grzecznie odpowiadałam mu po polsku. I tak umilaliśmy sobie drogę konwersacją, bo na muzykę nie było co liczyć, bo jedyne co Pan był w stanie mi powiedzieć to "NO MUSIC" i "MONEY"... na pytania, czy daleko, czy wie gdzie jedzie, ile minut, ile km.... zbywał mnie uśmiechem i odpowiedziami po indonezyjsku.

Na szczęście dojechałam do celu, gdzie już czekał na mnie Marcin z całym planem zwiedzania i z przeczytanym przewodnikiem... tylko tutaj ja trochę zawiodłam, bo jak zasnęłam zmęczona po całym dniu, męczącym locie i paru drinkach, to obudziłam się następnego dnia o 12... i nasze plany zwiedzania, że tak powiem... musieliśmy lekko zweryfikować. Ale i tak było bardzo fajnie. Pierwszym punktem wycieczki było stare miasto - bardzo urokliwe, faktycznie dość stare, sporo naleciałości holenderskich (przynajmniej tak twierdził mój przewodnik), nie wiem czemu tak wywnioskował, może dlatego, że można było wypożyczyć holenderski rower, żeby objechać starówkę dookoła?:-P Na starym mieście udaliśmy się też na śniadanio-lunch (dla nas był to pierwszy posiłek, ale pora wskazywała już raczej na lunch, lub wczesny obiad). Ja dostałam suchy makaron, z przepysznymi krewetkami i kurczakiem, a Marcin mega pikantne szaszłyki. Knajpa w której jedliśmy, miała niesamowity klimat, była chyba tak stara jak ta cała starówka, bo wyglądała jak by czas się w niej zatrzymał. Ale chyba dlatego tak nam się tam podobało. 

Nim przejdę do kolejnego punktu naszej wycieczki, koniecznie muszę wspomnieć o fenomenie fotograficznym w Indonezji. Złego słowa o mieszkańcach Jakarty i Indonezji nie mogę powiedzieć, bo są to nieprawdopodobnie mili, uśmiechnięci i pozytywni ludzie, którzy kochają europejczyków. Gdzie nie poszliśmy robiliśmy furorę i nie skłamię, mówiąc, że zostawaliśmy zaczepiani na każdym kroku, bo chciano sobie z nami zrobić zdjęcie. Podobno takie zdjęcie z białym przyjacielem, jest takim wydarzeniem, że momentalnie posiadacze takiej fotografii, stają się gwiazdą dnia, a nawet tygodnia. Zdjęcie oczywiście jest publikowane na Facebooku, żeby znajomi mogli polubić, a potem jeszcze udostępniać dalej. Myślę, że co najmniej 10-15 osób zrobiło sobie z nami fotkę, drugie tyle, zrobiło nam fotkę z przyczai-ki. Kto wie, może nawet opisali nas w lokalnej gazecie - wcale bym się nie zdziwiła, podobno jak do Marcina przyjechali znajomi, to przeprowadzono z nimi wywiad do telewizji śniadaniowej. Tyle w temacie magii białej skóry i jasnych włosów.(zdjęcia z naszymi nowymi indonezyjskimi przyjaciółmi można podziwiać na dole).

Po spacerze po starym mieście, najedzeni ruszyliśmy w stronę centrum, gdzie nie udało nam się wejść na najważniejszy monument w mieście (bo było za późno), ale obejrzeliśmy go z zewnątrz i w sumie tyle nam wystarczyło. Monas, to wysoka wieża, która jest symbolem i dumą narodową, wokół niej roztacza się duży park i plac, gdzie mają miejsce wszystkie ważne uroczystości. Pewnie widok z wierzy jest fajny, ale my nie byliśmy stratni jeśli chodzi o widoki, bo na zachód słońca pojechaliśmy do SKYE, czyli restauracji i baru na ostatnim piętrze najwyższego budynku w Jakacie - 65 piętro - jadąc windą zatkały mi się uszy- ale widok faktycznie zapierający dech i wart zostania na dłużej. Zwłaszcza, że miejsce jest zrobione w takim dość chllowym klimacie, żeby posiedzieć/ poleżeć, posłuchać muzyki  napić się drinka i  zrelaksować się. Bardzo nam się tam podobało. Mieliśmy tylko mały problem z wejściem, bo nasze stroje odbiegały nieco od przyjętych i akceptowalnych tam standardów. Wyglądaliśmy jak typowi "tourists" w szortach i klapkach, z siatkami zakupów (będąc w Jakarcie - po prostu trzeba odhaczyć shopping - bo jest tak tanio, że było by grzechem nic sobie nie kupić). Na szczęście, nas wpuszczono, ale przez chwilę obawialiśmy się, że magia białej twarzy może nie wystarczyć i trzeba będzie użyć innych sposobów :P. Obsługiwał nas najlepszy kelner jakiego w życiu spotkałam. Chłopak miał na imię Vanessa Anastazia Frederica (!!! nie żartuję !!!) i poruszał się z takim wdziękiem i takim seksapilem, że tylko mu mogłam pozazdrościć.  Z miejsca stał się moim faworytem i    stwierdziliśmy, że sami zatrudnilibyśmy go gdyby akurat przyszło nam otwierać knajpę, bo był  zabawny i czarujący.

Potem Marcin miał lot do Kuala Lumur, więc odstawił mnie do hotelu, gdzie sobie trochę odpoczęłam nad basenem i odespałam różnice czasową, która odnosząc się do czasu Doha wynosi 5h, więc jest to już odczuwalne.
Jakarta bardzo mi się podobała, choć może nie za wiele udało mi się zobaczyć, ale 48h na tak duże miasto to zdecydowanie za mało.  Może, jeszcze kiedyś trafi mi się Jakarta w grafiku to się wybiorę do dżungli, albo na plażę...Póki co jestem zachwycona Indonezją, bo jest ciepło, tanio, bezpiecznie, jest cywilizacja i lokersi mnie uwielbiają:) 




Śiadanie na starówce












Stare miasto i flaga Indonezji

Żeby nie być gołosłowna - To Oni chcieli zrobić sobie z nami zdjęcie :)

Monas Monument







z Indonezyjskimi przyjaciółmi ( początkowo miała być jedna dziewczyna - reszta dobiegła )

widok na Jakartę z 65 piętra



nocą...











Modżajto :) 65 floor....







1 komentarz:

  1. piekne zdjecia, swietnie oddaja klimat. ale co do wstepu faktycznie troche kicha ze znajomoscia geografii :) juz nie bede sie czepial, ale w ramach ciekawostek Indonezja oraz Monako maja odwrocone flagi Polski ;)

    OdpowiedzUsuń