Szanghai,
Hotel, godzina 3.00 nad ranem otwieram jedno oko, potem drugie...
trochę jeszcze zaspana rzucam okiem na zegarek stojący na nocnej
szafce. Jest środek nocy. Mój organizm pomału zaczyna wariować
przez te ciągłe zmiany czasu. Wygląda na to, że tej nocy już
raczej nie pośpię. Włączyłam więc TV w nadziei, że w tym
zwariowanym kraju, gdzie nie ma dostępu do facebooka, prawie nikt
nie mówi po angielsku, znajdę chociaż jakiś jeden sensowny
anglojęzyczny kanał z filmami. Znalazłam HBO, ale leciał akurat
czarno- biały film wojenny... Zdecydowanie nie miałam ochoty na
takie militarne klimaty o poranku. Przeskakując dalej po kanałach
natrafiam na CNN gdzie właśnie nadawany był reportaż w którym
hinduska w kolorowej sari opowiadała jak to uciekła od męża, który
ją bił, a w dzieciństwie była ofiarą gwałtu. Ktoś mi może
wyjaśni skąd ta fascynacja Indiami? Ja podczas ostatniego pobytu w
New Delhi nie wyściubiłam nosa poza hotel... Jeden raz w tym
najniebezpieczniejszym mieście świata zdecydowanie mi wystarczył.
Na BBC News relacja z wizyty Putina na Bali... iście porywające ;-)
...na tym koniec zachodnich programów... a jakoś trzeba zapewnić
sobie atrakcje do choćby tej 7-mej rano. Przypomniało mi się, że
mam w walizce książkę, którą ostatnio kupiłam w Warszawie.
Szukam, szukam! Jest! Jednym tchem pochłonęłam połowę... drugą
zostawiłam sobie na popołudnie :-P Kiedy na zegarku pojawiła się
godzina 6:30 postanowiłam powoli zacząć się szykować do wyjścia
na miasto. Przez głowę przemknęła mi szalona myśl, żeby może
olać temat i zostać w hotelu, bo czułam się trochę podziębiona,
ale przypomniawszy sobie słowa mojej przyjaciółki, że choćby
nawet mi się nie chciało mam się ruszać i zwiedzać. Postanowiłam
wziąć się w garść i wyjść. (Całuski dla Ani zwanej też
Bajbą) Zresztą i tak nie miałam lepszej alternatywy, a sama
chciałam do tego Shanghaju przylecieć - tyle
o tym mieście słyszałam. Że takie fajne, takie nowoczesne, tyle
się dzieje....
Zapoznawszy
się z mapką metra postanowiłam tym środkiem transportu dostać się
na bund z którego można podziwiać piękną panoramę na miasto i
najsłynniejszą budowlę czyli Oriental Tower.
Kiedy
wsiadałam do metra na jednej z pierwszych stacji linii różowej
(numer 6), w wagonie poza mną było zaledwie parę osób. Wraz ze
zbliżaniem się do stacji przesiadkowej liczba osób w wagonie
dramatycznie zaczęła wzrastać. Ale co to dla mnie, w końcu jako
warszawianka, wiem jak wygląda podróż metrem do szkoły/pracy w
godzinach szczytu. Jednak to co działo się w wagonach i na peronach
szanghajskiego metra, przerosło wszelkie moje oczekiwania i
wyobrażenia o tłumie. Cieszyłam się, że mam miejsce siedzące.
To trochę mnie ratowało, ale i tak miałam nie odparte wrażenie,
że zaraz jakaś skośnooka czikulinka podłączona słuchawkami do
swojego smartfona usiądzie mi na kolanach, albo przyciśnie moją
twarz do szyby okna. Uff nareszcie moja stacja ..Pomyślałam...
Może będzie lepiej. ( Czasem się zastanawiam skąd się bierze ta
moja naiwność?) Z wagonu nie wysiadłam, zostałam niemal
wypchnięta, albo brutalnie rzecz ujmując wypluta i bez zbędnego
zastanowienia się czy oby podążam w dobrym kierunku ruszyłam
razem z masą po schodach na górę. Potem tylko raz mignęła mi
strzałka, wskazująca kierunek do linii zielonej (numer 2), która
miała mnie doprowadzić do celu. Tam tłum wcale się nie
zmniejszał, wręcz przeciwnie. Żeby wejść do wagonu musiałam
odstać swoje (jakieś cztery kolejne pociągi), a wierzcie mi, umiem
się przepychać w kolejkach. W tłumie wypatrzył mnie jakiś
studenciak z Austrii. Z uśmiecham na twarzy powiedział, że tak
jest zawsze, a dziś i tak nie ma tragedii... Chyba na dłuższą metę życie w tej chińskiej metropolii doprowadziło by mnie to
skraju załamania nerwowego. Niemniej jednak przetrwałam podróż
najbardziej zatłoczonym metrem świata. Myślę, że należy mi się
za to odznaka skauta do kolekcji ;-)
Widok
na błękitne wieżowce i Oriental Tower, choć trochę z za chmur
wciąż robił wrażenie, dlatego mimo zmęczenia cieszyłam się, że podjęłam to wyzwanie i ruszyłam się na miasto. Było warto.
Czyżby kolejna gwiazdka skauta za wybitny poziom motywacji? ;-)
Potem
pozostało mi już tylko wybranie miejscówki na obiad. Jestem w
stanie znieść wiele i zjem prawie wszystko Nie wiem czy to
bardziej ciekawość czy obżarstwo. Nie strasznie mi owoce morza i
inne dziwne wynalazki .. W chinach jednak miała miały problem z
wyborem lokalu. Nie tylko dlatego, ze w większość miejsc miałam
wątpliwość co do spełnienia przez nie jakichkolwiek norm
sanepidu. W końcu znalazłam miejsce, które w mniejszym stopniu
budziło moje wątpliwości. Karta menu, w języku angielskim
przesądziła o doskonałości mojego wyboru. Długo się nie zastawiając bo umierałam z głodu, zamówiłam co polecił mi
kelner. Ku memu zdumieniu, trafił w me gusta od razu. Wybór padł
na smażony ryż z kurczakiem i orzeszkami, wszystko to wymieszane w
ostrym, czerwonym sosie. Do tego zaserwowano mi napój niewiadomego
pochodzenia, kolorem przypominający rozwodniony sok jabłkowy, albo
brzydko mówiąc mocz. Upiłam więc nieśmiało kapkę, ale napój
smakował równie mdło jak wyglądał, więc mimo iż dostałam tego
zacnego trunku cały dzbanek postanowiłam, nie ryzykować i
postawiłam na sprawdzoną wodę.
Tyle
o chinach. Ogólne wrażenie? Nie jest to z pewnością moja TOP ONE
destynacja. Chińskie miasta są brudne i zatłoczone, Chińczycy nie
są najbardziej uprzejmą i otwartą narodowością jaką miałam
okazje poznać. Nie chcę bynajmniej nikogo urazić, ale bekanie po
posiłku jako sposób wyrażenia aprobaty i zadowolenia nie wydaje mi
się najbardziej trafiony. Jeśli mam być szczera, a taka zwykle
staram się być, wolę już oblizywanie paluchów, a nawet noża!!! Ale
nie bekanie. Fu Fu i jeszcze raz Fu! Drugą okropną przypadłością
jaką przyuważyłam u skośnookich zza wielkiego muru jest nagminne
spluwanie prze ramię. Idąc tak sobie beztrosko w tłumie
przechodniów na ulicy trzeba mieć oczy i uszy szeroko otwarte i nie
radzę obniżać poziomu czujności. W przeciwnym razie, można oberwać melą w nogę, lub stopę. Okropność... do tego te dźwięki jak by
połykali swoje wnętrzności. Muszę szybko o tym zapomnieć i
wymazać te przykre doświadczenia ze swojej pamięci.
Polecam
chiny jeśli chodzi o zwiedzanie, bo jest tam co zobaczyć, ale do
tego wszystkiego trzeba się uzbroić w cierpliwość, wyrozumiałość
i duży dystans... Na szczęście na ten miesiąc to tyle z
powiedzmy „egzotycznych” kierunków, nie mogę się już doczekać
zbliżającego się wielkimi krokami Melbourne i Madrytu! :-)
Hej!Gralam w chińczyka 1,5 m-ca temu ;-) Jakbym to ja pisała tego posta, hihi. Nawet plenery zdjęciowe takie same, tylko inna blondynka. Te same spostrzeżenia i odczucia. Shanghaj dodałam do zaliczonych... tylko zaliczonych ;-( Nie chciałabym tam już wracać. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńHej, w pierwszym blogowym poście pisałaś że nie będziesz mogła w Katarze randkować bo to wbrew zasadom.
OdpowiedzUsuńMogłabyś napisać, jak jest w rzeczywistości.
Czy stewardesy mogą mieć jakieś życie uczuciowe? ;-)
Rzeczywistość okazała się łaskawsza, życie uczuciowe można mieć, można mieć nawet chłopaka, narzeczonego... co kto tam chce. :-) co prawda lepiej się nazbyt tym nie afiszować, zwłaszcza na ulicach... ale można. Niemniej jednak, z własnego doświadczenia uważam, że bycie w związku i pracowanie jako stewardessa wymaga dużo więcej pracy i zaangażowania, jak również i wzajemnego zrozumienia.
Usuńmoje mądrości cytujesz :P Ag, właśnie dlatego Ty musisz zwiedzać abym ja wiedziała gdzie nie lecieć :)
OdpowiedzUsuń-B.