Jak
pewnie zauważyliście po moich grafikach, rzadko latam do Europy.
Tak na prawdę ostatni raz kiedy operowałam lot na stary kontynent to
chyba był maj jeszcze przed pierwszym urlopem. Nie wiem tak naprawdę
czemu głównie dostaję loty na daleki wschód i do Azji, a nie np.
do Europy, którą też oczywiście co miesiąc zgłaszam jako
kierunek prze zemnie pożądany. Niemniej jednak we wrześniu w moim
grafiku pojawiła się perełka w postaci 26h w Rzymie. Bardzo się
ucieszyłam, bo na samą myśl o włoskiej pizzy, lodach i winie
trzęsą mi się uszy i cieknie ślinka. Nie znam osoby która by
powiedziała, że nie lubi włoskiej kuchni. A w dodatku w Rzymie
nigdy nie byłam, a zawsze chciałam odwiedzić to mistyczne miasto o
którym się tyle naczytałam i nasłuchałam w szkole.
Wylądowałam
w Rzymie wczesnym rankiem, lot minął mi niezauważenie, bo to tylko pięć i pół godziny – odwykłam od takich „krótkich” lotów.
Bardzo przyjemna odmiana. Nie byłam bardzo zmęczona, myślę że
ekscytacja dodała mi sił, więc nie czekając na resztę załogi,
która najpierw chciała odespać lot, postanowiłam udać się czym
prędzej do centrum miasta. Hotel, w którym się zatrzymaliśmy
zapewniał darmowy dojazd co bardzo ułatwiło mi kwestie logistyczne dot, transportu.
Zwiedzanie
Rzymu zaczęłam od Koloseum. Stary ten budynek i już bardzo
rozpadający się, dlatego wymyślili że go trochę podrasują i w
zasadzie na całej długości elewacji ustawione było rusztowanie.
Oj to moje szczęście!! Dlatego traktując remont i długą kolejkę
do wejścia jako wymówkę, postanowiłam ruszyć w kierunku Form
Romanum i Palatynu. A nad Rzymem zaczęły się zbierać potężne
czarne chmury – choć bardzo chciałam wierzyć, że burza
przejdzie bokiem – nie dane mi było przejść suchą stopą po
rzymskich uliczkach. Kiedy dotarłam do placu, na którym turyści
wrzucają monety do fontanny Di Trevi padało już na dobre. Moje
buty były tak mokre, że zmieniły kolor na ciemny brąz, a ja w
akcie desperacji kupiłam sobie kurtkę za 15 euro, bo sweterek i
letnia sukienka okazały się za chłodne na nagłą zmianę aury.
Szczęśliwie miałam ze sobą parasolkę więc nie dałam zarobić
hinduskim sprzedawcą parasoli i peleryn. Tylko czemu to Oni mimo iż
widzieli, że mam parasol na siłę próbowali wcisnąć mi kolejny?
Na
hiszpańskich schodach postanowiłam zrobić trochę więcej zdjęć. Ustawiłam samowyzwalacz i próbowałam „wbić się „ w kadr na
czas – z różnymi efektami – ale szczęśliwie znalazło się
kilku śmiałków, którzy sami zgłosili się na ochotnika, żeby
zrobić mi zdjęcia. Bardzo to było miłe. Jest to straszny minus
zwiedzania w pojedynkę bo albo po prostu nie można sobie zrobić
zdjęcia (sorry ale nie cierpię zdjęć z rąsi), albo trzeba ciągle kogoś prosić o pomoc (a to bywa męczące). Myślałam już o zakupie statywu, ale przecież nie jest to zbyt funkcjonalne, samowyzwalacz jest ok, o ile
można gdzieś stabilnie ustawić aparat, albo... można wybrać z
tłumu turystów innego samotnego turystę i zaproponować mu
transakcje wiązaną – czyli zdjęcie za zdjęcie. W przypadku
Rzymu, moje wybory potencjalnych fotografów, skończyły się kawą
z dwoma fajnymi studentami z Meksyku i pogawędką z ulicznym malarzem portretów . Nie mam pytań – wy też lepiej nie
pytajcie ;-)
Tyle
ile kilometrów zeszłam w Rzymie to już chyba dawno nie pokonałam
tyle na piechotę, bo wiadomo . w D. temperatura nie zachęca do
spacerów i staram się jak najbardziej skracać sobie przemieszczanie się
z punktu A do punktu B, albo jeżdżę wszędzie samochodem. Mimo
deszczu, dzielnie wchodziłam we wszystkie uliczki i chłonęłam całą
sobą ten niesamowity klimat miasta, które mimo deszczu wcale nie
było opustoszałe. Zaglądałam do kościołów, małych restauracji, sklepików, kramików... wszędzi byle tylko zobaczyć jak najwięcej.
Na Watykan dotarłam już pod wieczór, dzięki czemu było już dużo
mniej ludzi i nie musiałam stać w długiej kolejce aby wejść do
Bazyliki Św. Piotra. Deszcz i załamanie pogody, pewnie odstraszyły
cześć zwiedzających, jak również kontroler biletów gdzieś się
zapodział. Opss?
Chętnie
wrócę do Rzymu w jakiś nie deszczowy dzień żeby móc posiedzieć dłużnej na schodach hiszpańskich, po delektować się cappuccino i
tiramisu w kafejce... i swobodnie pospacerować wąskimi ulicami tego wiecznego miasta bez konieczności trzymania parasola w jednej ręce
a aparatu w drugiej i omijania kałuż.
Poza
tym już mi się znów marzy jakiś włoski przysmak...
http://wniebowzieta.blogspot.com/2013/09/wszystkie-drogi-prowadza-do-rzymu.html
OdpowiedzUsuńświetny blog, czytam z wielkim zainteresowaniem.
OdpowiedzUsuńpozdrawiam!
p.s. bardzo mi sie podoba twoja stylówa ;D gdzie sie zaopatrujesz? przywiozlas sobie rzeczy z Polski, czy duzo kupujesz w trakcie podrozy?
Zwiększyłaś liczbę zdjęć, prawda? Bardzo mi się ten pomysł podoba! :)
OdpowiedzUsuńI zgadzam się z powyższym komentarzem - również kocham Twój styl! :D
Dziękuje dziewczyny - ubrania głównie kupuję w sieciówkach
OdpowiedzUsuńzdjęc z Rzymu jest wiecej niz zwykle bo... to takie piekne miasto, że aż chciało by się wszędzie pstrykać forki.. i tak to wyselekcjonowane zdjęcia z ponad 500 :-)
zmiany na blogu ok ale gdzie się podział grafik miesięczny? ciekawie jest looknąć gdzie właśnie jesteś i skąd będziesz pisać. pozdrawiamy -wierni czytacze
OdpowiedzUsuńNa twój Blog weszłam przypadkiem! i powiem, że nie żałuje strasznie podoba mi się jak piszesz i te zdjęcia wprost faaaaaaantastyczne! :)
OdpowiedzUsuńSama mam zamiar zostać stewardessą i dobrze czasami coś poczytać jak to jest . Takie pytanie z innej beczki .. bardzo ciężko się dostać to twoich lini?; )