Hongkong, Sao Paulo, Perth, Mediolan, Pekin… na
wszystkie te wyjazdy czekałam z niecierpliwością. Ale żadnego z nich nie
wyczekiwałam aż tak bardzo jak moich 4-ech offów pod koniec sierpnia na których
planowałam pojechać do domu. Jak tylko pojawił się sierpniowy grafik, a w nim
te wolne dni, od razu w mojej głowie pojawił się szalony pomysł żeby „złapać” lot
do Warszawy. Ostatnio w Warszawie byłam w maju. Podczas lipcowej przerwy
wybrałam opcję egzotycznych wakacji, a jako, że z własnego wyboru nie składam
reqestów żeby latać do Polski jako załogantka (zacznę latać z przyjemnością na
Warszawskie Okęcie „z pracy” jeśli będzie latał większy samolot, bo póki co te
loty, które przyszło mi operować, kosztowały mnie więcej nerwów niż
radości) , to przez te prawie trzy miesiące nie było ani możliwości ani
sposobności żeby przylecieć do stolicy.
Od razu sprawdziłam obłożenie w samolocie. Jest to
ważne, bo podróżując na biletach pracowniczych (zniżka 90 % i/lub 50%) to czy wejdziemy na pokład
samolotu zależy od tego czy będą wolne miejsca. Otworzyłam nasz fantastyczny
system, a to co zobaczyłam niemal doprowadziło mnie do łez. Co robić? –
spytałam samą siebie w myślach. Na 132 miejsc 129 było zajętych, a do wyjazdy
ponad miesiąc… Przy takim pełnym locie
szanse na wejście na pokład z biletem zniżkowym równe są zeru. Dlatego też,
długo się nie zastanawiając, skorzystałam ze swojego „oszczędzanego” na czarną
godzinę biletu zwanego Annualem (mamy prawo do jednego biletu w roku, który
gwarantuje 100% wejście na pokład, a jego koszt w całości pokrywany jest przez
firmę). Co prawda czarna godzina miała przypaść w grudniu, gdyby wszechobecna
magia świąt zaczęła mi doskwierać i zatęskniłabym za rodzinna atmosferą, domem,
śniegiem, choinką, makowcem i bigosem
mojej mamy.
Ale do grudnia
jeszcze cztery miesiące i nie wiadomo co to wtedy będzie. A ja już naprawdę odczuwałam
wielką potrzebę spotkania z rodziną, przyjaciółmi, moimi kotami, wyspania się
we własnym DUŻYM łóżku… pobycia w
zielonym otoczeniu i umiarkowanym klimacie.
Zakupiłam więc bilet, nie tracąc czasu, co by mnie
nikt nie ubiegł – w końcu zostało tylko kilka wolnych siedzeń. Od tej chwili zaczęłam dzień
po dniu skreślać kolejne daty w moim grafiku…
…Aż nastał wreszcie ten dzień, a raczej noc
poprzedzająca dzień mojego lotu do Warszawy. Musiałam jeszcze „tylko” wykonać
lot z Sao Paulo do Doha (14,5h ) i już prawie byłam w domu. Do Doha
przyleciałam po 1 nad ranem, lot do Warszawy odlatywał według planu o 8.45.
Zatem łatwo się zorientować, że czasu wcale nie było dużo. Przepakowałam szybko
walizkę. Albo raczej ją wypakowała (leciałam z pustym bagażem), przebrałam się
w smart casual ciuchy (tak tak...nawet lecąc do domu jako pasażer musimy godnie
reprezentować firmę) i widząc, że mam jeszcze prawie 4h czasu do wyjazdu na
lotnisko postanowiłam się zdrzemnąć. Co to była za walka? Zmęczona Ja kontra
nie nadchodzący sen… wyśmienicie – to
paradoks - być tak zmęczoną, że z tego zmęczenia nie da się zasnąć… Reise Fiber u
stewardessy to ciekawe zjawisko.
Gdzieś kiedyś przeczytałam, że jak nie można zasnąć,
to lepiej się nie męczyć, więc idąc za tą błyskotliwą radą, postanowiłam nie spać
wcale i poszłam na lot zmęczona jak zombie. Gdyby nie kieliszek Chardonnay po
starcie to pewnie nigdy bym nie zasnęła. Ale finalnie udało się. Warszawskie
lotnisko i Tatę, który mnie odebrał przywitałam (o dziwo) wypoczęta.
|
uwielbiam ten widok -Natolin, Warszawa |
Tym trochę przydługim słowem wstępu przejdę do sedna
sprawy. „Cudze chwalicie swego nie znacie” – fajnie jest latać po świecie,
zwiedzać i poznawać inne kultury . Otwiera to oczy i umysł na wiele kwestii
(miałam je wymieniać, ale każdy wie o co chodzi, a i tak znów jest przy długo).
Polska, nie jest taka zła… I po 10-ciu miesiącach mieszkania na pustyni, gdzie
jest gorąco, brudno i czasem niebezpiecznie… zaczynam bardziej doceniać ten
nasz piękny, zielony kraj, który i tak zwykle mylony jest z Holandią (Poland is
not Holand!), albo Rosją. Ale w Doha mam pracę, która lubię więc coś za coś...
W Warszawie spędziłam zaledwie 3 dni, ale były to naprawdę
bardzo intensywnie spędzone chwile. Byłam zdumiona jak wiele powstało nowych,
alternatywnych miejsc, aby miło spędzić czas ze znajomymi. Moim ulubionym
miejscem był zawsze „Cud nad Wisłą” (teraz podobno przeniesiony dalej od
Centrum Kopernika i BUW), więc dla odmiany poszłam ze znajomymi do „Tematu
Rzeka”. Na praskiej wiślanej plaży powstał lokal piwny z muzyką na żywo,
leżakami i parkietem. Była to miła odmiana, po obcować w miejscu, gdzie w sumie
mogę się wtopić w tłum, a moje blond włosy nikogo nie dziwią. Gdzie da się napić
nie wydając na jedno piwo 50 zł i gdzie
da się miło spędzić czas.
Co dobre szybko się kończy… Walizkę wypchaną
kabanosami, pierogami, parówkami, szpinakiem i białym serem domykałyśmy wraz z
moją Siostrą siadając na niej. Trochę było walki, ale wspólnymi siłami udało się nam. Waga też nie
została przekroczona – idealne 23kg… Walizki, nie moje ;-)
|
leniwe poranki z moimi ulubieńcami - Ruda Lola i Toudzik |
Wsiadłam do samolotu, kieliszek Syrah zadziałał - obudziłam się
na Top of Descent zwiastującym zbliżające się lądowanie w Doha. Witaj pustynio, witaj 37 stopni... Jest dobrze i jest ciepło .... Welcome Home.
Fajnie przeczytać o swoim mieście takie miłe słowa:) Najtrudniej docenić to, co się ma pod samym nosem, a Warszawa jest wyjątkowa!
OdpowiedzUsuńKrysia zdziwiła bys się jak wiele moich koleżanek, które spotyka m na lotach, a nie są Polkami...tylko np. Hinduskami, Koreankami, Tajkami, albo ostatnio dziewczyna z South Africa... były zachwycone i zakochane w Warszawie po uszy. Dla wiekszości z nich Warszawa to magiczne miejsce, z pysznym jedzeniem, miłymi ludzmi (którzy nie zawsze mówią po angielsku, ale zwykle sa pomoconi)... Tyle ile się statnio nasłuchałam pozytywów o naszej pięknej waw to chyba żaden warszawiak by nie wymyslił. Podoba im się starówka, pałac w Łazienkach, muzeum powstania warszawskiego... chyba my zapominamy w jak fajnym miejscu mieszkamy ;-) a ja znów liczę dni do kolejnego przyjazdu ... może znów wpadiemy na siebie w GM ;-P albo się uda spotkac ?
OdpowiedzUsuńGM łączy ludzi! :):):) ale zaplanowane spotkanie też brzmi super :D
UsuńAle wkręcił mnie Twój bloog ;-) Zazdroszczę, oczywiście pozytywnie, takiej życiowej przygody. Bo jak inaczej nazwać to w jaki sposób żyjesz. Nawet jet lagi, częste zmiany klimatów, stref czasowych i towarzystwa na pokładzie, to samo w sobie jest przygodą. Pisz często i gęsto ze swojego arabowa! ps. ale szczęściara z Ciebie, pracujesz z takimi ciachami ;-)
OdpowiedzUsuńCieszę się słysząc takie miłe słowa :-)
Usuńjasne z pewnością jest to fajna przygoda tu i teraz.
Myślę... że więcej "ciach" można spotkać w postaci pasażerów... u nas mało jest męskiej części crew, a już jak się jakiś trafi to zwykle nie zainteresowany dziewczynami...taki los ;-)