wtorek, 30 kwietnia 2013

Ho Chi Minh czyli niezły Sajgon.... długo wyczekiwana część II.



Sama na siebie nałożyłam zobowiązanie wobec Was, umieszczając w tytule poprzedniego wpisu „part I” – co bez jakichkolwiek wątpliwości sugeruje, że prędzej, lub później musi pojawić się druga część relacji z wietnamskich voyagee. 

Niestety jakoś nie mogłam się zebrać w sobie, żeby włączyć bloggera i photoshopa i dokończyć to co zaczęłam, mimo, że różowa karteczka na laptopie z przypomnieniem „WPIS NA BLOGA!!!” patrzy już na mnie od kilku dni. Jakoś ciągle nie znajdowałam czasu, bo to lot, potem zmęczona padałam na łóżko, a gdy już wreszcie miałam czas by coś napisać –…brak weny. 

owoce mango
Kiedyś, gdy byłam młodsza, nie wyobrażałam sobie jak można jechać na wakacje samemu. Przecież to takie nudne, nie mieć z kim dzielić się radością odkrywanych miejsc, nie mieć się do kogo odezwać… no największy problem; kto mi zrobi zdjęcie? 

ryż na pięć sposobów
Dziś kiedy, de facto jestem często zmuszona zwiedzać sama, zaczynam nawet doceniać korzyści jakie się z tym wiążą. Dlatego, żeby nie mieć ze sobą ogona w postaci koleżanek z załogi różnej narodowości, gdzie każda ma zupełnie inny pomysł co mogłybyśmy porobić, podjęłam świadomą decyzję, że najlepiej będzie jak ruszę sama. Już dawno odkryłam, że jak się tak szwędam sama - blondzia z aparatem w jednej ręce, a mapą w drugiej - to rzadko kończę sama, a takie wypady obfitują w nowe, ciekawe i międzynarodowe znajomości. Tak było i tym razem, kiedy już zmęczona spacerem, targowaniem się z lokersami o bransoletki postanowiłam przysiąść na kolacje w ulicznej restauracji, od razu zagadała mnie dość ciekawa para on – Australijczyk ok 50 lat, ona wietnamka lat 26…potem dosiedli się do nas emeryci z Francji, którzy wydawali się bardzo mili i bardzo dużo chcieli nam opowiedzieć, ale niestety ich angielski, a raczej francusko-angielski był przeszkodą samą w sobie. Nie przeszkadzało nam to jednak zamówić wspólnie wielu dziwnych wietnamskich dań, żeby potem móc się nimi powymieniać i popróbować wszystkiego po trochu. Pewnie w normalnych restauracyjnych warunkach, taka biesiada nie miała by w ogóle szansy zaistnieć, ale zwarzywszy na fakt, że jak już wspomniałam była to restauracja uliczna (może użycie słowa restauracja to trochę nadinterpretacja z mojej strony, bo nie było dachu, a stoły jak i kuchnia umiejscowione były po prostu pod gołym niebem), ale jedzenie, które tam serwowano bez dwóch zdań zasługiwało na pięć gwiazdek. 

Wieczorem w podobnym lokalu na ulicy, zaczęłam konwersację z pewnym Brytyjczykiem, miało być jedno piwo i mała kolacja, skończyło się na 5-cio godzinnej pogawędce… Niech ktoś mi powie, że samemu jest nudno, nie uwierzę.
owocki..... do wyboru do koloru



krewetki podpalone na kokosie, podawane w mleczku kokosowym

wietnamskie lokale gastronomiczne

ośmiorniczka

wieprzowinka z noodlami ryżowymi


świeża rybka z grilla

***
Nigdy wcześniej nie byłam na masażu, dlatego trochę z ciekawości, a trochę dlatego, że naprawdę bolały mnie plecy i nogi, dałam się skusić namową małej Wietnamki na full body oil massage za 10$. Dziewczyna zaprowadziła mnie przez jakiś sklepik na zaplecze, potem ciemnymi, krętymi schodkami na pięterko, gdzie było jeszcze ciemno… Przez chwilę żałowałam, że dałam się namówić, bo w mojej głowie zaczęły pojawiać się obawy, że skończę jak bohaterka filmu Taken, albo Hostel. Dziewczyna chyba zauważyła, że czuję się dość nieswojo i szybko zapaliła światło. Potem przyszła druga, wyglądająca jak jej siostra bliźniaczka. Ta pokazała mi gdzie są szafki (zamykane na kluczki – to pozwoliło mi trochę odetchnąć) i kazała się rozebrać i położyć w drugim pomieszczeniu mieszczącym się za kotarką. Pomieszczenie z łóżkiem do masażu było totalnie ciemne, wręcz czarne. Nic nie było widać i wzrok też się nie był w stanie do tego mroku przyzwyczaić. Pewnie gdyby siedział tam ktoś i tak bym go nie zauważyła. Ale trochę nie miałam już wyboru, poza tym głupio mi było jakoś tak uciekać. Nagle poczułam, że ktoś się zbliża do mnie, po głosie wywnioskowałam, że jest to jedna z tych dziewczyn, które wcześniej się mną zajmowały. Całe szczęście, bo już się zaczynałam trochę bać … masaż był bardzo przyjemny i odprężający i szybko zapomniałam o swoich lękach. Po całym zabiegu czułam się tak odprężona jak … ;-) A zresztą, co ja będę opowiadać – po prostu gorąco polecam.
jedna z wielu świątyń mijanych po drodze


ZOO

Muzeum Historii Wietnamu


wejście do Zoo...  musztra wśród uczniów jak w wojsku


Socjalistyczna propaganda bije z plakatów, którymi obwieszony jest cały Sajgon

Ho Chi Minh - czyli miasto sierpa i młota

***
 Na koniec zwiedzania Sajgonu zostawiłam sobie dwie pozycje, które według wszystkich przewodników zaliczane są do tzw. MUST SEE. Na pierwszy ogień poszło zatem Muzeum Wojny w Wietnamie, gdzie zobaczyć można kilka czołgów i samolotów wojskowych z tamtego okresu. Nie jestem fanem militari, więc pstryknęłam parę fotek i weszłam do budynku muzeum z nadzieją, że coś bardziej porywającego znajdę w kolejnych salach. Czy znalazłam? Mało rzeczy jest mnie w stanie obrzydzić, zniesmaczyć i do tej pory uważałam się za osobę o raczej mocnych nerwach. Ale zdjęcia, jakie można tam oglądać bardzo obrazowo pokazują jak wielką krzywdę amerykanie wyrządzili ludności cywilnej podczas jednej z najbardziej krwawych wojen na świecie. Zdjęcia dzieci z pourywanymi kończynami i zmasakrowanymi buziami…to dla mnie za dużo. Co prawda obejrzałam wszystkie ekspozycje na wszystkich trzech piętrach, ale po wyjściu nie wiedziałam czy bardziej mam ochotę się popłakać, czy zwymiotować.
samolot amerykańskich sił zbrojnych, używany podczas wojny w Wietnamie




Żeby trochę ochłonąć, postanowiłam się przejść raz jeszcze po centrum, a kiedy mi się już zrobiło lepiej, złapałam taxi i pojechałam do China Town, zobaczyć jedną z bardziej popularnych świątyń czyli Thien Hau Pogada. W świątyni poza mną było na szczęście jeszcze tylko paru turystów. Wszędzie paliły się kadzidła i unosił się dym, co potęgowało mistycyzm tego miejsca. Jak to w każdej tego typu świątyni, punktem centralnym jest kolorowy ołtarz i pomnik buddy, a nowością (przynamniej dla mnie) były podwieszone pod sufitem kadzidła w kształcie spirali, oraz różowe karteczki z modlitwami / prośbami szeleszczące od podmuchów wiatru. Bardzo przyjemne miejsce, jednak ja już zaczynałam słaniać się na nogach, bo przez różnicę czasu udało mi się pospać tylko kilka godzin....

























środa, 17 kwietnia 2013

Miss Sajgon part I.

w typowym dla Wietnamu kapeluszu

Skutery to nieodłączny element Sajgonu




jedzenie na ulicy to w Wietnamie chleb powszedni

rejs rzeczką
Sajgon, a tak na prawdę Ho Chi Minh (nazwa została zmieniona kiedy Północny i Południowy Wietnam połączyły się  w 1976 roku w Socjalistyczną Republikę Wietnamu) to jedno z największych miast Wietnamu, a dawniej nawet jego stolica. Jest to metropolia zamieszkała przez ponad 10 mln ludzi, z różnych stron świata. Na "kształt" i "klimat" obecnego Sajgonu miało wpływ wiele historycznych czynników. W XVII znaleźli tu schronienie chińscy uchodźcy, wówczas była to mała rybacka wioska, która z czasem stała się dobrze rozwijającym się centrum gospodarczym. Potem wkroczyli Francuzi, którym tak się spodobały bezprawnie zajęte ziemie, że zostali tu aż do połowy lat 50 XIX w. Wpływ kolonistów francuskich jest widoczny niemal od razu i nawet ja przeglądając, jeszcze przed wyjazdem, internetowe przewodniki zwróciłam uwagę na charakterystyczną bardziej dla Europy niż Azji architekturę. Niekiedy można spotkać się z przewrotnym określeniem, że Sajgon to "Azjatycki Paryż". Coś w tym jest i może z tego właśnie powodu połowa pasażerów w samolocie to byli Francuzi. Na ulicach koło flagi wietnamskiej powiewała bardzo często flaga o barwach francuskich, a niektóre budynki, kawiarenki wyglądały tak jak by je żywcem wyciąć z francuskiej pocztówki i wkleić w realia azjatyckiego miasta.






City Hall


tak się nosi zakupy ...





Saigon Center - Shop Mall

City Hall

General Post Office

ulice Ho Chi Minh

Notre Dame Cathedral (spadek po francuskiej koloni)

Mój pobyt w Ho Chi Minh trwał zaledwie trzy dni, ale wydaje mi się, że tyle czasu dokładnie wystarczy na zwiedzenie wszystkich najważniejszych zabytków miasta (wszystkie mieszczą się w centrum miasta zwanym także District 1). Po dostaniu się w  rejony dystryktu pierwszego, nie ma już większego problemu z pokonywaniem odległości na piechotę. W Sajgonie, chyba poza turystami, nikt nie chodzi po ulicach! Myślę, że nie skłamię mówiąc, że każdy mieszkaniec tego miasta ma skuter. To było pierwsze spostrzeżenie jeszcze pokonując drogę z lotniska do hotelu. Niekończący się ciąg skuterów... jadących nie tylko ulicami, ale także chodnikami. O zgrozo! Pierwsza moja próba przejścia przez ulicę wyglądała tak, że przez 10 min mimo zmieniających się świateł, stałam sobie jak sierotka i zastanawiałam się, czy te setki "zamaskowanych" kierowców (każdy kierowca skutera poza obowiązkowym kaskiem, zasłania sobie twarz kolorową maską - ochrona przed smogiem) kiedyś się zatrzyma i pozwoli mi przejść. Pewnie stałabym tam jeszcze dłużej gdyby nie pewna kobieta, która złapała mnie za rękę i przeprowadziła na drugą stronę. Jakimś sposobem, kierowcy skuterów z powodzeniem potrafią ominąć nielicznych przechodniów. Ja jednak, w pełni nie ufałam tym zmotoryzowanym jednośladom i przy kolejnych próbach przekroczenia ulicy, stosowałam zasadę żywej tarczy. Tzn. przechodząc przez jezdnię, ustawiałam się zwykle za kimś tak, żeby przechodząc nie być tą pierwszą w którą wjedzie skuter. Zasada sprawdziła się, bo wróciłam do Doha w jednym kawałku i nikt nie przejechał mi po stopach.

Pierwszego dnia mojego pobytu w Wietnamie dałam się naciągnąć na wszystkie stosowane wobec turystów chwyty typu "proszę spojrzeć", "proszę spróbować" , "best price" , "especially for you"...  I tak dałam się namówić na rejs łódką po rzece (nie była to wprawdzie całodniowa wycieczka po delcie Mekongu), ale powiedzmy, że jestem sobie w stanie wyobrazić, że taki spływ mógłby wyglądać podobnie (zatem odhaczone). Potem skusiłam się na manicur&pedicure za 7$ (!!!), na zakup owoców mango, suszonych bananów i schłodzonego kokosa....  a nawet na podklejenie i wyczyszczenie rozpadających się japonek. Moja rada, nie zatrzymujcie się, nie rozmawiajcie, najlepiej całkowicie nie zwracajcie uwagi na wszelkie próby nagabywania do zakupu -  w przeciwnym razie - nie dość, że będziecie musieli poddać się tym wszystkim usługą tak jak ja, to jeszcze, o ile nie będziecie się targować słono (jak na wietnamskie warunki) za nie zapłacicie.





Gdybym miała wybrać jedną rzecz, która najbardziej zachwyciła mnie w Sajgonie to zdecydowanie była by to wietnamska kuchnia. Lubię jeść, próbować nowych smaków, a w Wietnamie o kulinarne "nowości" nie trudno. W przewodnikach znalazłam kilka nazw polecanych restauracji, ale mi jakoś nie było do nich po drodze, a jedna do której dotarłam, nie do końca przypadła mi do gustu, więc pomimo, że już zaczynałam być bardzo głodna, postanowiłam poszukać czegoś bardziej lokalnego. Przy wyborze lokalu zwykle kieruję się zasadą, która zawsze się sprawdza - musi być dużo ludzi - jak są ludzie (nie tylko turyści) to znaczy, że jedzenie jest dobre i można zaryzykować... Dokładnie, ZARYZYKOWAĆ, bo miejsca w których jadłam w Wietnamie, często nie wyglądały jak typowe knajpy. Częściej były to raczej stoły na ulicy, z prowizoryczną kuchnią, grillem i zapleczem. Niemniej jednak to co tam serwowano, spokojnie mogło by być podawane w najlepszych pięciogwiazdkowych restauracjach. 
Pierwszego dnia wybrałam miejsce, w którym nawet menu nie było przetłumaczone na język angielski, dlatego też, poprosiłam kelnera, który może znał kilka podstawowych snów, ale czy mówił po angielsku to już poddałabym to w wątpliwość, żeby mnie czymś zaskoczył i przyniósł coś popularnego.... W Wietnamie jest tak tanio, że gdyby nawet jego wybór okazał się chybiony, nie byłoby by mi aż tak bardzo szkoda tych 3$ (cena za posiłek składający się z przystawki i dania głównego). To co dostałam nie było złe. Sałatka....może trochę ostra ale smaczna (nie do końca wiedziałam co w niej jest, ale czasem na prawdę lepiej nie wiedzieć) i krewetki z grilla. Mniom Om om... palce lizać! I zupa z rybą i noodlami (do zjedzenia pałeczkami, czyli trochę wyzwanie).


krewetka XXL


Wieczorem, kiedy było już ciemno, pochodziłam trochę po centrum miasta, podobno życie nocne w Sajgonie jest na prawdę bogate i jest to jedno z tych miast, które nigdy nie zasypia. Ale ja i tak już byłam zbyt długo na nogach i powoli zaczynałam robić się na prawdę zmęczona. Jeszcze zajrzałam do pobliskiej świątyni zwanej Pogada, gdzie zapaliłam kadzidła  i wróciłam do pokoju, gdzie zasnęłam momentalnie.





Mnie Sajgon zachwycił, ale zdaję sobie sprawę, że jest to miasto tak wielu kontrastów, że równie dobrze, można się w nim od razu zakochać, jak i od razu je znienawidzić. Nie zachwyca architektonicznie  Wygląda raczej tak jak by je zabudowywano bez konkretnego planu. Obok wieżowców w  centrum miasta, gdzie mieszczą się hotele i centra handlowe oferujące takie marki jak LV, Prada czy Burberry, znajdują się uliczki ze starymi kolorowymi kamienicami, gdzie na balkonach suszy się pranie a na chodnikach na plastikowych krzesełkach panowie i panie popijają sobie mleczko kokosowe, lub po prostu jedzą obiad na ulicy. Jak dla mnie to miasto ma jakąś moc, która sprawia, że jest się go ciekawym.