poniedziałek, 28 października 2013

plaża z pocztówki - Brighton Beach

Brighton Beach, Melbourne, Australia

Do Melbourne wracałam jak do domu. Specjalnie drugi raz zgłosiłam chęć operowania tam lotu, ponieważ podczas ostatniego pobytu wypatrzyłam pocztówkę z plażą z kolorowymi domkami. Tak bardzo spodobał mi się ten widoczek, że postanowiłam się tam wybrać. Namówiłam moją koleżankę Anię, by również zrobiła reqest na ten sam dzień i lot, abyśmy mogły pozwiedzać razem. Jednak po opublikowaniu grafiku, okazało się, że wprawdzie obie dostałyśmy lot do Melbourne, ale w zupełnie różnych terminach. Cóż - znów przyszło mi zwiedzać samotnie. Po Googlowałam trochę i okazało się, że moja pocztówkowa plaża wcale nie jest tak daleko i wycieczka tam nie zajmie mi więcej niż pół dnia. Kupiłam sobie kartę na pociągi (karta Myki można ją doładowywać i używać wielokrotnie na wszystkie linie w Melbourne... coś jak Warszawska Karta Miejska).

Podróż pociągiem okazała się prostsza niż przypuszczałam. Ze stacji Flinders Street miałam bezpośredni pociąg do Brighton Beach (ok 20 min). Nim zdążyłam się zacząć nudzić,byłam już  na miejscu.


Wysiadłam z wagonu i trochę się zaniepokoiłam, bo plaży z domkami nie widać. Ale nie tracąc nadziei ruszyłam w stronę morza.. A tam zimno, wieje, zbiera się na deszcz, żywego ducha w promieniu 500 metrów... No tak, kto normalny w taką pogodę wybiera się na plażę? 

Co do pogody, to też coś się nie zgadzało. Dzień wcześniej sprawdzałam prognozy i miało być 27 stopni, a tymczasem było o jakieś 10 stopni mniej. Dobrze, że wychodząc z hotelu, coś mnie tknęło i wróciłam się po swoją bluzę do spania w samolocie, bo inaczej by mnie tam przewiało do szpiku kości.

Nie poddając się i nie zważając na trudne warunki atmosferyczne postanowiłam przespacerować się trochę brzegiem morza. Ciągle wierząc, że moje kolorowe domki są gdzieś blisko. Szłam tak więc sobie zakapturzona jakiś kolejne 200 m plażą, rozkoszując się zapachem zdechłej ryby i "pięknymi" widokami glonów i połamanych muszli wyrzuconych na brzeg, kiedy moim oczom ukazał się biegacz. Z góry założyłam, że lokalny, więc wyciągnęłam obrazek plaży wyrwany z przewodnika hotelowego i pytam się czy podążam w dobrym kierunku. Chłopak ubrany w legginsy i termiczny podkoszulek popatrzył na mnie z politowanie w oczach i powiedział, że owszem znajdę to miejsce, ale jeszcze jakiś 1 km marszu mnie czeka. Podziękowałam za pomoc i ruszyłam we wskazanym kierunku, przeklinając pogodę pod nosem. 
Wiało tak mocno, że wywiewało mi słuchawki od ipoda z uszu, a kaptur musiałam naciągać na twarz i przytrzymywać go ręką, żeby ochronić się od piachu który wpadał mi do oczu i ust. 


mój przyszły dom






Kiedy w końcu w oddali ujrzałam panoramę Melbourne, a u jej stóp długą plażę z domkami, na mej twarzy (pomimo grymasu nie zadowolenia z powodu pogody) pojawił się przebłysk radości. 
Wyciągnęłam aparat, który na czas marszu schowałam do torebki, bo spowalniał mój marsz, stanowiąc balast i przeciwwagę  Plaża wyglądała dokładnie tak samo jak na pocztówce którą widziałam. No może jeden drobny szczegół różni moje zdjęcia od tych z przewodników. U mnie nad wodą unoszą się ciężkie, ciemne chmury.  Zwykle plaża pokazana jest jako raj dla miłośników słonecznych kąpieli. Ale kto by tam zwracał uwagę na szczegóły.

Problem pojawił się tylko wówczas, kiedy chciałam sobie sama zrobić zdjęcie na tle domków. Zwykle znajduję jakiegoś przypadkowego przechodnia, którego proszę o zrobienie zdjęcia. Tutaj zadanie było utrudnione bo plaża pusta. Statywu brak... btw. Powinnam rozpatrzeć zakup tego sprzętu. Znalazłam więc słupek na którym umocowałam aparat (wiało tak bardzo, że bałam się że nawet go zwieje, a przecież taki aparat trochę waży), ale udało się. Mam zdjęcia z plaży z domkami. :-) Mała rzecz a cieszy.

Kiedy już obfotografowałam każdy niemal domek i skrawek piasku zarządziłam odwrót w kierunku stacji i powrót do miasta. Plus zwiedzania w pojedynkę - ja wydaję rozkazy i ja je wykonuję.

Wysiadam na stacji głównej w Melbourne …. a tam słonce ;-) Bez komentarza.














i jeszcze spacer po miejscie








sobota, 26 października 2013

Abu- Dhabi na weekend


W zabieganym, zaplanowanym zgodnie z terminarzem życiu, zapominamy często co to spontaniczność  Stajemy się niewolnikami czasu, zegarka, kalendarza, tego co wypada, a co nie wypada. Zwykle wszystko skrupulatnie planujemy  począwszy od cotygodniowej listy zakupów, przez to co ugotujemy na obiad, co zrobimy wieczorem, a na wakacjach kończąc. Gdzie jest nasz luz i spontaniczność? Sama taka byłam. A może nadal jestem? Poukładana, zawsze z planem, czasem nawet dwoma, na wypadek gdyby plan A nie wypalił, zawsze musi być plan B. Jednak ostatnimi czasy, zauważyłam, że potrafię nagiąć moje żelazne zasady. Potrafię zrobić rzeczy, których nie planowałam. Spontanicznie dać się ponieść chwili. Zrobić coś po raz pierwszy, nie zastanawiając się nad konsekwencjami. Za dużo nie myślę o tym co było, ani o tym co będzie... (to akurat chyba nie jest dobre), ale cieszę się chwilą. Obecnym tu i teraz. Bo nigdy nie wiadomo co będzie, co się wydarzy, a chwila nigdy nie wróci. Nie chcę nigdy mieć wobec siebie pretensji, że czegoś nie zrobiła, że straciłam swoją szansę.Wolę chyba jednak, żałować głupot, które się przytrafiły... niż zastanawiać się co by było gdyby...

Podążając tym tokiem myślenia, kiedy nie udało mi się załapać na lot do Warszawy, a kiedy w moim grafiku jak wół stały obok siebie cztery weekendowe OFFy, pozwolenie na wylot z kraju i jedno krótkie zapytanie od znajomego z Abudhabi „to przylecisz?” zadane przez FB o 2-giej w nocy.... długo się nie zastanawiając kupiłam spontanicznie bilet na najbliższy lot do Emiratów Arabskich. Lot za 4h! Ja nie spakowana, transport nie ogarnięty... Zwariowałam? Nie... Cudem zdążyłam na samolot, po nie przespanej nocy (bo pakowałam walizkę) zasnęłam w samolocie jak dziecko nim jeszcze kapitan zdążył wyłączyć lampki „zapiąć pasy”. Szkoda, że lot trwa tylko 45 min – bo nie była to najdłuższa drzemka o jakiej mogłam pomarzyć  Na lotnisku w Abudhabi, czekały mnie jeszcze długie formalności i odstanie swojego w kolejce po wizę. Jako rezydent Kataru, nie muszę mieć specjalnej wizy, wystarczy zapłacić 100 dirhamów na lotnisku i dostaje się 30 dniową wizę (on arrival).



Był to bardzo, bardzo męczący weekend, bo znajomi z RPA, którzy przeprowadzili się z Doha do Abudhabi, mieli akurat wolne. Moje odwiedziny wypadły w momencie kiedy w większości arabskich krajów świętuje się EID MUBARAK (takie islamskie Boże Narodzenie), dlatego imprezom, grillom i świętowaniu nie było końca. Nie dlatego, że znajomi z RPA są wyznawcami Allaha, ale dlatego że mieli po prostu wolne. W końcu u nas w Polsce, też się hucznie świętuje 11 listopada, Boże Ciało, Matki Boskiej Zielnej, Trzech Króli... ;-)

Mimo wszystko udało mi się ich zmotywować do tego, żeby pokazali mi trochę miasta. Główną atrakcją Abudhabi jest wielki meczet (Sheikh Zayed Grand Mosque), do którego żeby wejść musiałam ubrać Abhaję. Tak tak, wiem, zaklinałam się po stokroć, że nie będę przebierać się za dementora. Ale w tym wypadku nie było innej opcji, a bardzo chciałam zobaczyć jeden z największych islamskich meczetów, który naprawdę zrobił na mnie niesamowite wrażenie. Pomimo tłumu turystów, palącego słońca, upału … i tego, ze w tym czarnym stroju  w którym prawie ugotowałam się  na twardo, mogę powiedzieć, że nie żałuję.

Innymi atrakcjami Abudhabi są pałac królewski na Kornishu, sam Kornish (czyli promenada wzdłuż wybrzeża), most Emira (który swoim kształtem ma przypominać jego podpis) i na tym atrakcji turystycznych koniec. Nie mniej jednak, miasto zrobiło na mnie wrażenie, bo porównując je do Doha, wygląda tak jak by ktoś usiadł i naprawdę zastanowił się nad jego rozplanowaniem i zagospodarowaniem. Jest czysto, nie ma korków, które w Doha potrafią doprowadzić do białej gorączki nawet najcierpliwszą osobę świata, jak by mniej hindusów, a więcej europejczyków?

Byłam bardzo zadowolona z tego weekendu i gdybym jeszcze nie spóźniła się na samolot w drodze powrotnej. Nigdy mi się to jeszcze nie zdarzyło! Zawsze jestem przed czasem, ale pomyliły mi się terminale, trochę za późno wyjechaliśmy z domu i koniec końców, kiedy odnalazłam Check-in counter dla QA nikogo już tam nie było. Prze bookowałam zatem bilet na kolejny lot, który był całkiem obłożony  Więc trochę nerwów i emocji było, czy się załapię i zdążę na czas (czyli początek minimum resta), ale głupi ma zawsze szczęście i udało się. Znalazło się dla mnie miejsce i szczęśliwie wróciłam do domu.

Już się zastanawiam, kiedy, jak i z kim zwiedzić Dubaj.... :-)












Abu Dhabi z okna samolotu

uwielbiam te widoki  lotu ptaka

niedziela, 13 października 2013

grasz w chińczyka?




Szanghai, Hotel, godzina 3.00 nad ranem otwieram jedno oko, potem drugie... trochę jeszcze zaspana rzucam okiem na zegarek stojący na nocnej szafce. Jest środek nocy. Mój organizm pomału zaczyna wariować przez te ciągłe zmiany czasu. Wygląda na to, że tej nocy już raczej nie pośpię. Włączyłam więc TV w nadziei, że w tym zwariowanym kraju, gdzie nie ma dostępu do facebooka, prawie nikt nie mówi po angielsku, znajdę chociaż jakiś jeden sensowny anglojęzyczny kanał z filmami. Znalazłam HBO, ale leciał akurat czarno- biały film wojenny... Zdecydowanie nie miałam ochoty na takie militarne klimaty o poranku. Przeskakując dalej po kanałach natrafiam na CNN gdzie właśnie nadawany był reportaż w którym hinduska w kolorowej sari opowiadała jak to uciekła od męża, który ją bił, a w dzieciństwie była ofiarą gwałtu. Ktoś mi może wyjaśni skąd ta fascynacja Indiami? Ja podczas ostatniego pobytu w New Delhi nie wyściubiłam nosa poza hotel... Jeden raz w tym najniebezpieczniejszym mieście świata zdecydowanie mi wystarczył. Na BBC News relacja z wizyty Putina na Bali... iście porywające ;-) ...na tym koniec zachodnich programów... a jakoś trzeba zapewnić sobie atrakcje do choćby tej 7-mej rano. Przypomniało mi się, że mam w walizce książkę, którą ostatnio kupiłam w Warszawie. Szukam, szukam! Jest! Jednym tchem pochłonęłam połowę... drugą zostawiłam sobie na popołudnie :-P Kiedy na zegarku pojawiła się godzina 6:30 postanowiłam powoli zacząć się szykować do wyjścia na miasto. Przez głowę przemknęła mi szalona myśl, żeby może olać temat i zostać w hotelu, bo czułam się trochę podziębiona, ale przypomniawszy sobie słowa mojej przyjaciółki, że choćby nawet mi się nie chciało mam się ruszać i zwiedzać. Postanowiłam wziąć się w garść i wyjść. (Całuski dla Ani zwanej też Bajbą) Zresztą i tak nie miałam lepszej alternatywy, a sama chciałam do tego Shanghaju przylecieć - tyle o tym mieście słyszałam. Że takie fajne, takie nowoczesne, tyle się dzieje....

Zapoznawszy się z mapką metra postanowiłam tym środkiem transportu dostać się na bund z którego można podziwiać piękną panoramę na miasto i najsłynniejszą budowlę czyli Oriental Tower.














Kiedy wsiadałam do metra na jednej z pierwszych stacji linii różowej (numer 6), w wagonie poza mną było zaledwie parę osób. Wraz ze zbliżaniem się do stacji przesiadkowej liczba osób w wagonie dramatycznie zaczęła wzrastać. Ale co to dla mnie, w końcu jako warszawianka, wiem jak wygląda podróż metrem do szkoły/pracy w godzinach szczytu. Jednak to co działo się w wagonach i na peronach szanghajskiego metra, przerosło wszelkie moje oczekiwania i wyobrażenia o tłumie. Cieszyłam się, że mam miejsce siedzące. To trochę mnie ratowało, ale i tak miałam nie odparte wrażenie, że zaraz jakaś skośnooka czikulinka podłączona słuchawkami do swojego smartfona usiądzie mi na kolanach, albo przyciśnie moją twarz do szyby okna. Uff nareszcie moja stacja ..Pomyślałam... Może będzie lepiej. ( Czasem się zastanawiam skąd się bierze ta moja naiwność?) Z wagonu nie wysiadłam, zostałam niemal wypchnięta, albo brutalnie rzecz ujmując wypluta i bez zbędnego zastanowienia się czy oby podążam w dobrym kierunku ruszyłam razem z masą po schodach na górę. Potem tylko raz mignęła mi strzałka, wskazująca kierunek do linii zielonej (numer 2), która miała mnie doprowadzić do celu. Tam tłum wcale się nie zmniejszał, wręcz przeciwnie. Żeby wejść do wagonu musiałam odstać swoje (jakieś cztery kolejne pociągi), a wierzcie mi, umiem się przepychać w kolejkach. W tłumie wypatrzył mnie jakiś studenciak z Austrii. Z uśmiecham na twarzy powiedział, że tak jest zawsze, a dziś i tak nie ma tragedii... Chyba na dłuższą metę  życie w tej chińskiej metropolii doprowadziło by mnie to skraju załamania nerwowego. Niemniej jednak przetrwałam podróż najbardziej zatłoczonym metrem świata. Myślę, że należy mi się za to odznaka skauta do kolekcji ;-)

Widok na błękitne wieżowce i Oriental Tower, choć trochę z za chmur wciąż robił wrażenie, dlatego mimo zmęczenia cieszyłam się, że podjęłam to wyzwanie i ruszyłam się na miasto. Było warto. Czyżby kolejna gwiazdka skauta za wybitny poziom motywacji? ;-)
Potem pozostało mi już tylko wybranie miejscówki na obiad. Jestem w stanie znieść wiele i zjem prawie wszystko  Nie wiem czy to bardziej ciekawość czy obżarstwo. Nie strasznie mi owoce morza i inne dziwne wynalazki .. W chinach jednak miała miały problem z wyborem lokalu. Nie tylko dlatego, ze w większość miejsc miałam wątpliwość co do spełnienia przez nie jakichkolwiek norm sanepidu. W końcu znalazłam miejsce, które w mniejszym stopniu budziło moje wątpliwości. Karta menu, w języku angielskim przesądziła o doskonałości mojego wyboru. Długo się nie zastawiając  bo umierałam z głodu, zamówiłam co polecił mi kelner. Ku memu zdumieniu, trafił w me gusta od razu. Wybór padł na smażony ryż z kurczakiem i orzeszkami, wszystko to wymieszane w ostrym, czerwonym sosie. Do tego zaserwowano mi napój niewiadomego pochodzenia, kolorem przypominający rozwodniony sok jabłkowy, albo brzydko mówiąc mocz. Upiłam więc nieśmiało kapkę, ale napój smakował równie mdło jak wyglądał, więc mimo iż dostałam tego zacnego trunku cały dzbanek postanowiłam, nie ryzykować i postawiłam na sprawdzoną wodę.

Tyle o chinach. Ogólne wrażenie? Nie jest to z pewnością moja TOP ONE destynacja. Chińskie miasta są brudne i zatłoczone, Chińczycy nie są najbardziej uprzejmą i otwartą narodowością jaką miałam okazje poznać. Nie chcę bynajmniej nikogo urazić, ale bekanie po posiłku jako sposób wyrażenia aprobaty i zadowolenia nie wydaje mi się najbardziej trafiony. Jeśli mam być szczera, a taka zwykle staram się być, wolę już oblizywanie paluchów, a nawet noża!!! Ale nie bekanie. Fu Fu i jeszcze raz Fu! Drugą okropną przypadłością jaką przyuważyłam u skośnookich zza wielkiego muru jest nagminne spluwanie prze ramię. Idąc tak sobie beztrosko w tłumie przechodniów na ulicy trzeba mieć oczy i uszy szeroko otwarte i nie radzę obniżać poziomu czujności. W przeciwnym razie, można oberwać melą w nogę, lub stopę. Okropność... do tego te dźwięki jak by połykali swoje wnętrzności. Muszę szybko o tym zapomnieć i wymazać te przykre doświadczenia ze swojej pamięci.
Polecam chiny jeśli chodzi o zwiedzanie, bo jest tam co zobaczyć, ale do tego wszystkiego trzeba się uzbroić w cierpliwość, wyrozumiałość i duży dystans... Na szczęście na ten miesiąc to tyle z powiedzmy „egzotycznych” kierunków, nie mogę się już doczekać zbliżającego się wielkimi krokami Melbourne i Madrytu! :-)