Na
początku miesiąca miałam przyjemność odwiedzić ten jeden z
najdalszych kontynentów,gdzie kangur mówi dobranoc. Po Perth
przyszła pora na Melbourne, drugie co do wielkości miasto
Australii. Zwykle robię przed lotami mały internetowy research,
żeby mniej więcej wiedzieć gdzie warto się udać. Tym razem
jednak, nie przygotowałam się wcale, bo wróciłam z Polski trochę
zmęczona i podziębiona (ah ta polska aura), więc zamiast szukać
inspiracji u wszechwiedzącego wujka Google, spakowałam walizkę i
poszłam spać...
Lot
był długi, znów prawie 14h, ale mimo wszystko lubię te długie
ultra long haule, bo w porównaniu do powiedzmy lotu, który trwa
8-10h, tutaj mamy przynajmniej przerwę, podczas której można
zregenerować siły i zdrzemnąć się w takich specjalnych łóżkach,
które umieszczone są nad kabiną pasażerską. Uwielbiam tam spać!
Przy odrobinie turbulencji, usypia się momentalnie jak dziecko w
kołysce.
Do Melbourne przyjechaliśmy późnym wieczorem, nie byłam jeszcze
bardzo zmęczona więc korzystając z tego, że hotel w którym się zatrzymaliśmy znajdował się w samym centrum, tuż koło jednego z
największych kasyn postanowiłam spróbować swoich sił w grach
losowych. „A niech stracę” - pomyślałam „Nie mam szczęścia w miłości to może chociaż uda mi się tego niefarta jakoś spożytkować . Gdzieś tam rozsądek wziął górę nad rządzą
wygranej i na samym wejściu ustaliłam sama ze sobą, że zagram
tylko 10-cioma dolarami. Jak mam wygrać to tak będzie. Nie
potrzebuję dodatkowych szans. Biorąc pod uwagę moje uczuciowe
niepowodzenia i prawdziwość powiedzenia „kto nie ma szczęścia w
miłości ten ma szczęście w kartach” powinnam wyjść z kasyna z
portfelem wypchanym dolarami, zamieszkać w Melbourne i kupić sobie
czarne Audi Q7. Nic takiego się jednak nie stało, co więcej
wyszłam z kasyna biedniejsza o 10 dolców... Pewnie blackjack był
zepsuty, albo to po prostu nie był mój dzień. Trochę podłamana
wróciłam do hotelowego pokoju gdzie momentalnie zasnęłam.
|
Good morning Melbourne |
Obudziłam
się o 5 rano. Na dworze było jeszcze ciemno, a mi przez różnicę
czasu nie chciało się już w ogole spać. Do rannych ptaszków to
ja bynajmniej nie należę, ale co mi tam... zwiedzanie o poranku też
jest fajne. Doczekałam do 7-mej rano i wyszłam na spotkanie z
Australią. Uzbroiwszy się wcześniej w mapę miasta i obowiązkowy
już element mojego turystycznego ekwipunku – aparat wyszłam na
ulicę Melbourne, które właśnie witało nowy dzień.
Przyznam
szczerze, że pranek był niezwykle chłodny, ale urokliwy. Wschodzące słońce oblewało błękitne wieżowce delikatnymi promieniami.
Wycieczkę, zaczęłam od spaceru wzdłuż rzeki Yarra. Szybko jednak
zgłodniałam i postanowiłam zatrzymać się na śniadanie w jednej z
modnych kafejek usytuowanych wzdłuż nadrzecznego bulwaru. Miałam
stamtąd doskonały widok na panoramę miasta i bezkarnie mogłam
obserwować mieszkańców Melbourne, którzy albo odbywali właśnie
swoje poranne biegowe treningi, albo spieszyli się do pracy. Co
bardzo mi się podoba u Australijczyków (poza samymi Australijczykami płci męskiej) to ich luz. Nie bez kozery „no
worries mate” i „take it easy” to ulubione australijskie
powiedzonka. I ten ich luz widać niemal na każdym krok, począwszy
od stylu ubierania się po pozytywne nastawienie. Z drugiej strony,
gdybym mogła mieszkać w Australii to, wybaczcie, ale uśmiech by
chyba nie znikał z mojej twarzy ;-)... Ah! Znów zbaczam z tematu.
Chciałam powiedzieć, że to co mi się podobało, to to, że
kobiety udające się do biur, do swoich idealnie skrojonych garsonek
wcale nie wybierały 10-cio centymetrowych szpilek...tylko Adidasy!
Wygoda ponad wszystko! Widziałam ten trend już jakiś czas temu w
Nowym Jorku. Myślę, że fajnie było by ściągnąć ten jakże
wygodny patent do Polski.
Po
śniadaniu podreptałam przed siebie i tym sposobem dotarłam do
parku Wiktorii, gdzie naprawdę czuć już było nadchodzącą
wielkimi krokami wiosnę. Kwiaty rozkwitały, klomby się zieleniły
… bajka.
Potem
ruszyłam ulicami Melbourne przed siebie podziwiając ciekawą
architekturę i klimat. Trochę to taki Nowy Jork, trochę Londyn...
a trochę sama nie wiem... ale jedno jest pewne. Melbourne na mojej
liście Top10 miast zajmuje z pewnością jedną z czołowych
pozycji. Na przyszły miesiąc zgłosiłam też chęć polecenia tam
aż dwa razy! Dlatego mocno trzymam kciuki bo już mam masę pomysłów
co zrobię i co zobaczę jak by udało mi się być tam jeszcze raz.
Z pewnością pojechałabym na plażę i do muzeum bo właśnie teraz
jest fantastyczna wystawa „Ogrody Moneta . Ściskam kciuki i
odprawiam tańce szamana w moim pokoju do czasu ukazania się
październikowego grafiku.
|
Oceanarium |
|
tost z pastą z avocado z serem kozim i papryczkami piri piri - mniam ! |
|
Victoria University |
|
muzeum |
|
Park Wiktorii |
|
Monets Garden |
|
Australijski bumerang to poza butami UGG obowiązkowa pamiątka z Australii... ciągle nie mam ani jednego ani drugiego...więc zdecydowanie muszę tam wkrótce zawitać |
|
China attackt - czyli chiński dystrykt w Melbourne |
|
hipsters are everywhere |
|
Queen Victoria Market since 1878, czyli najstarszy bazar w mieści |
|
Ja tu zostaję... ;-) |
Tylko takie pytanie... Czy podoba się Wam nowy wygląd bloga?
OdpowiedzUsuńTak, jestem bardzo na tak ! :) Super wpis, jak wszystkie zresztą ;)) Super że ostatnio chyba troszkę częściej pojawiają się posty :):) Wszystkiego dobrego życzę, pozdrawiam! :)
OdpowiedzUsuńZmiany na plus! :) Zdjęcia z Australii świetne! :-) Zazdroszczę bardzo....! :)
OdpowiedzUsuńMam pytanko- kiedy rekrutowałaś na stanowisko stewardessy to ile znałaś biegle języków? Tylko angielski czy może jeszcze jakiś? Zastanawiam się czy 1 język wystarczy aby dostać się do tych linii lotniczych... Blondynka pozdrawia blondynkę ;-)
Ja wolałam stary wygląd bloga, ale i do tego się przyzwyczaję :)
OdpowiedzUsuńTeż wolałam stary wygląd bloga, był bardziej intuicyjny :)
OdpowiedzUsuńjest ok, "cieple" tło, duże zdjęcia, czytelnie, oby tylko wpisy były regularne;-)nic dodać nic ująć
OdpowiedzUsuń