Nie mogłam się zmotywować ostatnio do pisania. Trochę dlatego, że dużo się działo, a trochę dlatego, że po prostu jestem leniwa i brak mi systematyczności. Usprawiedliwiałam się sama przed sobą od kilku dni, że z lataniem i pisaniem o tym lataniu, jest jak z miłością. Pierwsze trzy miesiące to była istna euforia - Nie chodziłam, ja na prawdę latałam. Potem nastał czas stabilizacji, gdzie z zapałem uczyłam się i wdrażałam się w tajniki pracy stewardessy (uwzględniając przy tym wszystkie jej plusy i minusy). Teraz jest jak by codzienna rutyna, w której co jakiś czas pojawia się jakiś wzlot, po którym kolejno pojawia się jakiś upadek, w postaci lotu hardcore, gdzie pasażerowie albo załoga dają w kość i mam ochotę rzucić to w cholerę. Ale potem nastaje ta cudowna chwila, kiedy uświadamiam sobie, że pomimo zarwanych nocy, bolących pleców, zapuchniętych oczów, braku życia osobistego....to kocham to co robię.
Teraz sama zastanawiam się skąd na początku czerpałam siłę, by po najbardziej męczącym locie, wychodzić na miasto, zwiedzać, imprezować i przeżywać te wszystkie fantastyczne przygody, które Wam potem z wypiekami na twarzy od razu opisywałam. Pamiętam jak podczas pierwszego pobytu, pytając koleżanek z załogi, która wybiera się w miasto, zostałam zbyta, że one to raczej hotel, masaż, room service.... "Co za nudziary" - myślałam sobie wtedy, tyle pięknych miejsc, tyle możliwości, a one zamierzają przespać pobyt. Dziś przypominając sobie tę scenkę, uśmiecham się w duchu, bo sama bodajże na ostatnich 5-ciu pobytach nie wyściubiłam nosa poza pokój i hotelową siłownię, a o ulubionych hotelowych breakfast buffet mogłabym pisać osobne notki, okraszane smakowitymi zdjęciami omletów i gofrów z owocami....
Ale koniec z tym.... od nowego roku, biorę się do pracy i będę znów pisać, robić zdjęcia i będę się cieszyć słońcem, które tutaj mam każdego dnia. Bo jednak niekoniecznie tęsknię a polską szarą i deszczową zimą.
***
Święta znów spędziłam w Doha, nie dostałam wolnego, ani nawet lotu do WAW...stąd naszedł mnie taki szalony pomysł (!!!), żeby zaprosić sobie mamę na święta. Długo się zastanawiałam, czy nie jest to pochopna decyzja i czy się nie pozabijamy na wzajem, ale koniec końców było na prawdę mega miło i cieszyłam się, że nie jestem sama i mam mamę obok.
Pewnie zauważyliście, że długo nie opisywałam tego pobytu na blogu, dlatego moja mama przejęła inicjatywę i dziś na mojego gmaila spłynęła dokładna relacja z tej świątecznej wizyty. Zapraszam do lektury jak to mojej mamie podobało się w Doha.
Mama:
Do Agi poleciałam w okresie
przedświątecznym, tak aby być na Wigilii - nie chciałam aby
kolejną Wigilię spędziła sama, tzn bez kogoś z rodziny. Pewnie
po roku bycia w Doha przyszłoby jej to łatwiej, ale dobry powód
wyjazdu był konieczny, aby pokonać moje obawy przed wylotem.
Przerażało mnie prawie wszystko, nawet to, jak sobie poradzę z
dojazdem na lotnisko w stroju jak najlżejszym – taki warunek
postawiła Aga - żadnych kurtek, czapek, itp. Chciałam się do
tego dostosować, rozumiejąc, że jak tylko znajdę się w Doha to
wszystkie ciepłe rzeczy staną się zbędne. Zdecydowałam się na
ciepłe botki, w których chodziłam do momentu wystąpienia u nas
pierwszego śniegu na początku grudnia, oraz na spodnie i marynarkę.
Udało się, wytrzymałam przejście z klatki do taksówki i z
taksówki na halę lotniska. Potem było łatwo, bo hala ogrzewana a
z gate’u do samolotu był rękaw.
 |
Kornish |
Całe szczęście
Aga podała mi wcześniej imię polskiej stewardesy, która właśnie
w tym dniu miała pracować. Ledwo weszłam na pokład, minęłam
kilka foteli business class i zobaczyłam uśmiechniętą blond
dziewczynę. Słowa „dzień doby Pani Patrycjo, jestem mamą Agi …”
wypowiedziałam bezwiednie. Na szczęście to była Pani Patrycja,
wiedziała o jakiej Adze mówię, bo sprawdzała przed lotem listę
pasażerów i już wtedy skojarzyła mnie z Agą. Dzięki temu bardzo
mi pomogła, pokazała moje miejsce, wrzuciła mój bagaż podręczny
do luku bagażowego a w trakcie lotu bardzo często pytała czego
sobie życzę. W każdym razie bacznie mnie obserwowała, bo potem
Aga dostała smsa z informacją, co robiłam i wszystko było
dokładnie tak jak napisała. Nawet to, od jakiego momentu bardzo
żywo rozmawiam z moją sąsiadką. Nie wspomniała o tym jedynie, że
śledziłam pilnie na ekranie komputerka mapę z trasą samolotu.
Miałam tak miłe towarzystwo, że zrezygnowałam z oglądania filmu.
Z lotu w tamtą stronę oprócz sąsiadki i jej dorosłych dzieci,
zapamiętałam, że stewardesa, która przygotowuje posiłki ma
bardzo twarzowy, granatowy lub czarny fartuszek. Takich rzeczy nie
pokazują na zdjęciach reklamowych, a Aga też mi go nie pokazała
prezentując kiedyś swój mundur.


Lot upłynął mi szybko, to tylko 5
godzin, choć na początku z obliczeń godzin take off i arrival
wychodziło mi siedem, ale nie uwzględniłam różnicy czasowej –
o tej porze to dwie godziny.
W Doha, nie było rękawa, tylko bus.
Dobrze, że wsiadałam do niego tuż przez jego odjazdem, byłam
blisko drzwi i dzięki temu usłyszałam, że ten kto nie ma
transferu to już wychodzi. Wyszło chyba z dwie osoby, ja jedyna
nietutejsza, co oczywiście widać na pierwszy rzut oka.
Potem ustawiłam się w kolejce, jednej
z dwóch do kontroli paszportowej, zeskanowali mi oczy , zapłaciłam
kartą za wizę, odebrałam bagaż i już tylko kilka metrów
dzieliło mnie do spotkania z Agą.
Była już wieczór, nie czułam
ciepła, nawet kiedy wyszłyśmy z hali na dwór do taksówki. Aga
rozglądała się za swoim szoferem, który nie odjechał tylko
poczekał gdzieś z boku i przyjechał wezwany przez komórkę.
Taksówki jeździły szybko, wzdłuż wąskiej drogi wyznaczonej
przez banery, które tylko zwężały jej szerokość.
Z lotniska do miejsca gdzie mieszka Aga
było blisko. To w sumie ważne, bo przecież szkoda czasu na dowóz
załogi na rejs. A w Doha korki są powszechne. Najgorsze podobno w
czwartki przed wolnym dniem, a właśnie był czwartek.
Lotnisko znajduje się w zachodniej
części zatoki. Potem stara dzielnica z lat 50tych XX wieku, tak
zwany Msheireb i to w niej mieszka Aga.
Następnego dnia, po bardzo dobrze
spędzonej nocy, w trakcie której, jako jednej z nielicznych nie
zbudził mnie … modlitewny śpiew z pobliskiego meczetu,
pojechałyśmy obejrzeć miasto. Zwiedzanie zaczęłyśmy od jazdy
taksówką, gdyż Aga postanowiła pokazać mi jedną z ładniejszych
dzielnic o nazwie Pearl. Jadąc taksówką zauważyłam, że jest
mnóstwo kwiatów o barwach białych i czerwonych na kwietnikach,
wzdłuż asfaltowej drogi. Pierwsza myśl, która przyszła mi do
głowy to zdziwienie czemu tak uroczyście witali tu kilka dni temu
naszego prezydenta. Dopiero po chwili, zdałam sobie sprawę, że ta
czerwień jest jakby trochę za ciemna i nagle wszystko stało się
jasne, przecież to ich barwy narodowe a dwa dni temu było święto
niepodległości. Trochę mi było głupio, bo przecież znałam to
wszystko, ale trochę zakręcony okres przed wyjazdem nie pozwolił
na tego rodzaju przygotowanie. Na Perle zachwycił mnie widok morza i
samolotów, które po wystartowaniu ze wschodniej części miasta w
odpowiednim miejscu nad morzem obierają odpowiedni kierunek. Nad
Perłą przelatują pewnie te, które lecą na północ, są już
dość wysoko na niebie, ale w takiej odległości, że widać napisy
określające linie lotniczą.
Aby zwiedzić nowoczesną część
miasta i być w wielu interesujących miejscach musiałyśmy
korzystać z taksówek, inaczej pozostawało chodzenie wzdłuż
Corniche (Kornish) czyli promenady, która ciągnie się przez
prawie 5 km wzdłuż części zatoki. Ludzi nie jest dużo w
mieście, wszyscy raczej jeżdżą samochodami i taksówkami. Miasto
jest bardzo spokojne i czyste i to zarówno jego nowoczesne dzielnice
jak i stara dzielnica Msheireb. Ciekawostką dzielnicy Msheireb jest
Downtown, gdzie jest Souk , czyt, suk i Qatar Islamic Cultural
Center.
Wydawało mi się, że tylko na SOUQu
jest sporo ludzi. To taka zabytkowa część miasta, coś w rodzaju
bazaru ze sklepikami, restauracjami, ladami do sprzedaży ozdób i
ekspozycjami zwierząt (piękne papugi). Tu zobaczyłam najwięcej
kobiet w abajach i mężczyzn w diszdaszach, najwięcej narodowości,
folkloru, osób miejscowych, turystów i zwiedzających a nawet
policję konną. Tu można napić się soku wyciskanego z granatu,
kiwi, pomarańcza, ananasa czy mango, spróbować kawy po turecku czy
zjeść wyśmienitą jagnięcinę z frytkami, humusem i wspaniałą,
bardzo dobrze przyprawioną surówką, chyba o nazwie Tabule, której
głównym składnikiem jest …. natka pietruszki. Tak smacznego
mięsa jak ta jagnięcina nie jadłam nigdy w życiu, trudno mi
powiedzieć nawet jaki miało smak i nie miało nic wspólnego z
jagnięciną z greckich restauracji w Polsce.
Niedaleko Souq , w pobliżu Cornische
Street nad samą zatoką znajduje się Muzeum Sztuki Islamskiej,
który odwiedzają przyjezdni z różnych krajów arabskich. Budynek
jest nowoczesny i przestronny. W jego pobliżu jest park z piękną
zieloną górą. Zarówno z góry, z kawiarni w parku jak i z
restauracji w Muzeum można podziwiać zatokę i nowoczesne
strzeliste budynki na ulicy Cornische tj. Kornishu.
Symbolem Dohy jest dzbanek, zrobiłyśmy
zdjęcia kilku figur dzbanka, a dzbanki te można spotkać
oczywiście w pobliżu Kornisha.
 |
papugi na Soku Waqif |
 |
Muzeum Islamic Art |
Byłyśmy też w centrum Handlowym,
weszłyśmy do znanego sklepu Go Sport, Carfure i Mango. Ciekawa
sprawą jest to, że w Mango były ubrania dostosowane do tutejszej
kultury , np. dużo więcej długich spódnic i obfitych w tkaninę
sukien.

W Wigilię przed południem
pojechałyśmy do położonej najdalej na zachód dzielnicy Katara,
to malownicza dzielnica, z mnóstwem restauracji, rzeźbami, teatrem
ze sceną na dworze. Wejście na Plażę Katara jest płatne, ale
strażnik gdy Aga powiedział, że jej mama chce tylko przywitać się
z morzem, pozwolił nam poczuć piasek pod nogami i dzięki temu
zanurzyłam stopę w basenie oceanu indyjskiego. Ciekawa sprawa, gdy
córka jest z matką to w ich kulturze łatwiej jest znaleźć
zrozumienie. Aga nawet zauważyła , że na Souqu więcej zwracano na
nas uwagę niż wtedy gdy bywała tam sama. W każdym razie wieczór
wigilijny był bardzo przyjemny, z choinką i 12 potrawami na stole,
była na niej koleżanka Agi i na krótko przybyło na nią aż dwie
wędrowniczki pochodzące z Egiptu.
 |
Dzbanek w Parku przy Muzeum Sztuki Islamu |
 |
plaża Katarra |
 |
Teatr na Katarze |
W sumie tylko 3 dni poświęciłyśmy
na zwiedzanie Dohy, dwa dni siedziałam sama u Agi, czekając jak
wróci z lotu. Nie nudziłam się, miałam jej kompa z filmami,
odpoczywałam i każdego dnia w ramach treningu doszłam na Souq.
Dojście nie było łatwe i pełne wyzwań, przejście przez malutkie
ale ruchliwe rondo bez pasów dostarczyło mi trochą adrenaliny.
Aga w czasie tego lotu miała assesment. Nie miała czasu się do
niego należycie przygotować, bo zajmowała się mną, a ze sobą na
lot nie zabrała dwóch wielkich skoroszytów, aby poczytać w
hotelu. Nie mniej jednak ocena była dobra, szczególnie za życzliwą
obsługę i dobry stosunek do pasażerów. Ciekawa sprawa kontrolne
loty są przeprowadzane też w LOTcie i podlegają im nie tylko
młode stażem stewardesy.
Doha sprawiła na mnie dobre wrażenie,
żyje się w niej trochę inaczej niż u nas, ale to przecież inny
kraj, inna kultura i inny klimat. Zobaczyłam miejsca, w których
Aga bywa na co dzień, robi zakupy, przechodzi i mija.
 |
Park przy Kornishu / Sheraton Hotel |
 |
Katarski Dzbanek |
Nie wiem nawet czy widziałam rdzennych
Katarczyków, ale mogę o nich powiedzieć, że starają się
wyeksponować swój kraj. Nawet jak odlatywałam w nocy i spojrzałam
przez okno, to moim oczom ukazał się zaskakujący widok, półokręgów
świetnych, które sprawiały wrażenie kunsztownie utkanej srebrnej
biżuterii ze złotym łańcuszkiem w środku. Niestety mój aparat w
komórce nie pozwolił mi na zrobienie zdjęć, które mogłyby
zostać pokazane światu …. I to pewnie nie jeden powód, że
jeszcze raz chciałabym polecieć do Doha...