Brighton Beach, Melbourne, Australia |
Do
Melbourne wracałam jak do domu. Specjalnie drugi raz zgłosiłam chęć
operowania tam lotu, ponieważ podczas ostatniego pobytu wypatrzyłam pocztówkę
z plażą z kolorowymi domkami. Tak bardzo spodobał mi się ten
widoczek, że postanowiłam się tam wybrać. Namówiłam moją koleżankę Anię, by również zrobiła
reqest na ten sam dzień i lot, abyśmy mogły pozwiedzać razem.
Jednak po opublikowaniu grafiku, okazało się, że wprawdzie obie dostałyśmy lot do Melbourne, ale w zupełnie różnych terminach.
Cóż - znów przyszło mi zwiedzać samotnie. Po Googlowałam trochę i
okazało się, że moja pocztówkowa plaża wcale nie jest tak daleko
i wycieczka tam nie zajmie mi więcej niż pół dnia. Kupiłam sobie
kartę na pociągi (karta Myki można ją doładowywać i
używać wielokrotnie na wszystkie linie w Melbourne... coś jak Warszawska Karta Miejska).
Podróż pociągiem okazała się prostsza niż przypuszczałam. Ze stacji
Flinders Street miałam bezpośredni pociąg do Brighton Beach (ok 20
min). Nim zdążyłam się zacząć nudzić,byłam już na miejscu.
Wysiadłam
z wagonu i trochę się zaniepokoiłam, bo plaży z domkami nie
widać. Ale nie tracąc nadziei ruszyłam w stronę morza.. A tam
zimno, wieje, zbiera się na deszcz, żywego ducha w promieniu 500
metrów... No tak, kto normalny w taką pogodę wybiera się na
plażę?
Co
do pogody, to też coś się nie zgadzało. Dzień wcześniej
sprawdzałam prognozy i miało być 27 stopni, a tymczasem było o
jakieś 10 stopni mniej. Dobrze, że wychodząc z hotelu, coś mnie tknęło i wróciłam się po swoją bluzę do spania w samolocie, bo
inaczej by mnie tam przewiało do szpiku kości.
Nie poddając się i
nie zważając na trudne warunki atmosferyczne postanowiłam
przespacerować się trochę brzegiem morza. Ciągle wierząc, że
moje kolorowe domki są gdzieś blisko. Szłam tak więc sobie
zakapturzona jakiś kolejne 200 m plażą, rozkoszując się zapachem
zdechłej ryby i "pięknymi" widokami glonów i połamanych muszli
wyrzuconych na brzeg, kiedy moim oczom ukazał się biegacz. Z góry
założyłam, że lokalny, więc wyciągnęłam obrazek plaży wyrwany
z przewodnika hotelowego i pytam się czy podążam w dobrym
kierunku. Chłopak ubrany w legginsy i termiczny podkoszulek popatrzył
na mnie z politowanie w oczach i powiedział, że owszem znajdę to
miejsce, ale jeszcze jakiś 1 km marszu mnie czeka. Podziękowałam
za pomoc i ruszyłam we wskazanym kierunku, przeklinając pogodę pod
nosem.
Wiało tak mocno, że wywiewało mi słuchawki od ipoda z
uszu, a kaptur musiałam naciągać na twarz i przytrzymywać go ręką,
żeby ochronić się od piachu który wpadał mi do oczu i ust.
mój przyszły dom |
Kiedy
w końcu w oddali ujrzałam panoramę Melbourne, a u jej stóp długą
plażę z domkami, na mej twarzy (pomimo grymasu nie zadowolenia z powodu pogody) pojawił się przebłysk radości.
Wyciągnęłam aparat, który na czas marszu schowałam do torebki, bo spowalniał
mój marsz, stanowiąc balast i przeciwwagę Plaża wyglądała
dokładnie tak samo jak na pocztówce którą widziałam. No może
jeden drobny szczegół różni moje zdjęcia od tych z przewodników. U mnie nad wodą unoszą się ciężkie, ciemne chmury. Zwykle plaża pokazana jest jako raj dla miłośników
słonecznych kąpieli. Ale kto by tam zwracał uwagę na szczegóły.
Problem
pojawił się tylko wówczas, kiedy chciałam sobie sama zrobić
zdjęcie na tle domków. Zwykle znajduję jakiegoś przypadkowego
przechodnia, którego proszę o zrobienie zdjęcia. Tutaj zadanie
było utrudnione bo plaża pusta. Statywu brak... btw. Powinnam
rozpatrzeć zakup tego sprzętu. Znalazłam więc słupek na którym
umocowałam aparat (wiało tak bardzo, że bałam się że nawet go
zwieje, a przecież taki aparat trochę waży), ale udało się. Mam
zdjęcia z plaży z domkami. :-) Mała rzecz a cieszy.
Kiedy
już obfotografowałam każdy niemal domek i skrawek piasku
zarządziłam odwrót w kierunku stacji i powrót do miasta. Plus
zwiedzania w pojedynkę - ja wydaję rozkazy i ja je wykonuję.
Wysiadam
na stacji głównej w Melbourne …. a tam słonce ;-) Bez
komentarza.
i jeszcze spacer po miejscie |
Czytając Twojego bloga, aż ma się ochotę być stewardessą ; )
OdpowiedzUsuńAga, jaki/e języki/i umiesz?
OdpowiedzUsuńZ wielką przyjemnością czyta się Twojego bloga. Będę w Melbourne styczeń/luty więc mam nadzieję, ze zobacze te piękne miejsca. Przeraza mnie tylko ten 16 godzinny lot z Dubaju. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńPiękne zdjęcia, Zazdroszczę!!!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam z Wrocławia
Natka
To fajnie, że masz na tyle długie layovery, żeby pozwiedzać nie tylko miasto w którym wylądowałaś, ale również okolicę.
OdpowiedzUsuńA ile trwają najdłuższe layovery? I jak często się zdarzają?
1. Zwykle layovery trwają od 18h do 4 dni (zależy od kierunku, czy jest np. jakiś lot tranzytowy z innego miasta itd)
OdpowiedzUsuń2.W mojej linii wymagany był tylko język angielski, inne oczywiście mile widziane, ale nie jest to must. Znałam kiedyś jeszcze niemiecki, całkiem dobrze, teraz go nie używam, więc nie mogę powiedzieć , że biegle posługuje się tym językiem.