17 maja, czyli drugiego dnia mojego balijskiego urlopu świętowałam swoje urodziny. Czy można życzyć sobie czegoś lepszego niż urodziny w takim miejscu? Chyba tylko, żeby wszyscy znajomi i ważne dla mnie osoby mogły być tam wtedy ze mną. Jednak Paulinka zadbała o atrakcje na ten dzień i bez mrugnięcia okiem, przyznaję, że dawno już nie miałam takich fajnych urodzin.
Tutaj bliska poddania się.... |
Paulina z deską |
udało się! Stoję! |
Rano plażowałyśmy i … uczyłyśmy się
surfować. Prawda jest taka, że pozazdrościłyśmy innym dziewczyną na plaży jak
im świetnie idzie i postanowiłyśmy sprawdzić swoje siły w tym sporcie. Po
pierwszej godzinie z instruktorem (zapłaciłam za 2h) myślałam, że rzucę to
wszystko w cholerę i że surfing to nie dla mnie. Na tysiąc prób stanięcia na
desce wszystkie kończyły się upadkiem, zmasakrowaniem przez wielkie fale i
wyrzuceniem na brzeg jak rozbitka z tonącego statku (tylko że z deską
przyczepioną do nogi).
Na domiar złego szczypały mnie kolana i łokcie, które
sobie pozdzierałam… Ale gdzieś tam we mnie jest jednak coś z wojownika i wedle
zasady, którą od jakiegoś czasu wyznaję „never give up” zacisnęłam zęby i po próbowałam, po spadałam
jeszcze parę razy, dostałam deską w głowę… ale kiedy wreszcie załapałam i udało
mi się stanąć i polecieć na fali zaczęła się zabawa. Rozwieję wątpliwości,
tych, którzy myślą , że jeśli potrafią jeździć na snowboardzie to z surfowaniem
będzie im łatwiej. Zdecydowanie nie. Ja tak myślałam, ale rzeczywistość okazała
się brutalna. Trzeba mieć niezłą parę w rękach i ramionach, żeby unieść się na
rękach i skoczyć w odpowiednim momencie, żeby poniosła nas fala. Czy złapałam
bakcyla na surfing? Z pewnością po jednych wakacjach, nie kupię jeszcze deski,
ale chętnie wybierając się na kolejne wakacje, wezmę pod uwagę, możliwość zabawy
na falach.
urodzinowe szaleństwo |
Jak na dobre urodziny przystało, trzeba
było gdzieś opić moje zdrowie. Balijskie klimaty, nie zobowiązują do "odstawienia się", dlatego ku naszej uciesze, nie wyciągnęłyśmy szpileczek z
odkrytym paluszkiem ani razu, a cały wyjazd chodziłyśmy w najlepszych butach
ever czyli niezniszczalnych japonesach;-) Także na imprezie do sukienki można
było założyć klapki i nikt nie patrzył na to jako brak dobrego stylu. Klub do
którego się wybrałyśmy był strzałem w dziesiątkę. Sky Garden to chyba
największa imprezownia w Kucie. Siedem parkietów z różną muzyką (każdy znajdzie
coś dla siebie w zależności od nastroju i upodobań muzycznych), impreza na
dachu, tancerki… alkohol za darmo z kuponami, które dostałyśmy w dzień. Impreza była naprawdę dobra,
oczywiście się pogubiłyśmy w tym imprezowym labiryncie. Było naprawdę
świetnie…. Troszkę gorzej co prawda czułyśmy się dnia następnego, ale to w
końcu urodziny :-).
A o tym co zobaczyłyśmy na Bali już niedługo...
Ale zazdroszczę! Chciałabym kiedyś posurfować!
OdpowiedzUsuńFajny blog, dodaję do mojej listy czytelniczej ;)