Sama na siebie nałożyłam zobowiązanie wobec Was, umieszczając w tytule poprzedniego wpisu „part I” – co bez jakichkolwiek wątpliwości sugeruje, że prędzej, lub później musi pojawić się druga część relacji z wietnamskich voyagee.
Niestety jakoś nie mogłam się zebrać w sobie, żeby włączyć bloggera i photoshopa i dokończyć to co zaczęłam, mimo, że różowa karteczka na laptopie z przypomnieniem „WPIS NA BLOGA!!!” patrzy już na mnie od kilku dni. Jakoś ciągle nie znajdowałam czasu, bo to lot, potem zmęczona padałam na łóżko, a gdy już wreszcie miałam czas by coś napisać –…brak weny.
|
owoce mango |
Kiedyś, gdy byłam młodsza, nie wyobrażałam sobie jak można jechać na wakacje samemu. Przecież to takie nudne, nie mieć z kim dzielić się radością odkrywanych miejsc, nie mieć się do kogo odezwać… no największy problem; kto mi zrobi zdjęcie?
|
ryż na pięć sposobów |
Dziś kiedy, de facto jestem często zmuszona zwiedzać sama, zaczynam nawet doceniać korzyści jakie się z tym wiążą. Dlatego, żeby nie mieć ze sobą ogona w postaci koleżanek z załogi różnej narodowości, gdzie każda ma zupełnie inny pomysł co mogłybyśmy porobić, podjęłam świadomą decyzję, że najlepiej będzie jak ruszę sama. Już dawno odkryłam, że jak się tak szwędam sama - blondzia z aparatem w jednej ręce, a mapą w drugiej - to rzadko kończę sama, a takie wypady obfitują w nowe, ciekawe i międzynarodowe znajomości. Tak było i tym razem, kiedy już zmęczona spacerem, targowaniem się z lokersami o bransoletki postanowiłam przysiąść na kolacje w ulicznej restauracji, od razu zagadała mnie dość ciekawa para on – Australijczyk ok 50 lat, ona wietnamka lat 26…potem dosiedli się do nas emeryci z Francji, którzy wydawali się bardzo mili i bardzo dużo chcieli nam opowiedzieć, ale niestety ich angielski, a raczej francusko-angielski był przeszkodą samą w sobie. Nie przeszkadzało nam to jednak zamówić wspólnie wielu dziwnych wietnamskich dań, żeby potem móc się nimi powymieniać i popróbować wszystkiego po trochu. Pewnie w normalnych restauracyjnych warunkach, taka biesiada nie miała by w ogóle szansy zaistnieć, ale zwarzywszy na fakt, że jak już wspomniałam była to restauracja uliczna (może użycie słowa restauracja to trochę nadinterpretacja z mojej strony, bo nie było dachu, a stoły jak i kuchnia umiejscowione były po prostu pod gołym niebem), ale jedzenie, które tam serwowano bez dwóch zdań zasługiwało na pięć gwiazdek.
Wieczorem w podobnym lokalu na ulicy, zaczęłam konwersację z pewnym Brytyjczykiem, miało być jedno piwo i mała kolacja, skończyło się na 5-cio godzinnej pogawędce… Niech ktoś mi powie, że samemu jest nudno, nie uwierzę.
|
owocki..... do wyboru do koloru |
|
krewetki podpalone na kokosie, podawane w mleczku kokosowym |
|
wietnamskie lokale gastronomiczne |
|
ośmiorniczka |
|
wieprzowinka z noodlami ryżowymi |
|
świeża rybka z grilla |
***
Nigdy wcześniej nie byłam na masażu,
dlatego trochę z ciekawości, a trochę dlatego, że naprawdę bolały mnie plecy i
nogi, dałam się skusić namową małej Wietnamki na full body oil massage za 10$. Dziewczyna
zaprowadziła mnie przez jakiś sklepik na zaplecze, potem ciemnymi, krętymi
schodkami na pięterko, gdzie było jeszcze ciemno… Przez chwilę żałowałam, że
dałam się namówić, bo w mojej głowie zaczęły pojawiać się obawy, że skończę jak
bohaterka filmu Taken, albo Hostel. Dziewczyna chyba zauważyła, że czuję się
dość nieswojo i szybko zapaliła światło. Potem przyszła druga, wyglądająca jak
jej siostra bliźniaczka. Ta pokazała mi gdzie są szafki (zamykane na kluczki –
to pozwoliło mi trochę odetchnąć) i kazała się rozebrać i położyć w drugim
pomieszczeniu mieszczącym się za kotarką. Pomieszczenie z łóżkiem do masażu
było totalnie ciemne, wręcz czarne. Nic nie było widać i wzrok też się nie był
w stanie do tego mroku przyzwyczaić. Pewnie gdyby siedział tam ktoś i tak bym
go nie zauważyła. Ale trochę nie miałam już wyboru, poza tym głupio mi było
jakoś tak uciekać. Nagle poczułam, że ktoś się zbliża do mnie, po głosie
wywnioskowałam, że jest to jedna z tych dziewczyn, które wcześniej się mną
zajmowały. Całe szczęście, bo już się zaczynałam trochę bać … masaż był bardzo
przyjemny i odprężający i szybko zapomniałam o swoich lękach. Po całym zabiegu
czułam się tak odprężona jak … ;-) A zresztą, co ja będę opowiadać – po prostu gorąco
polecam.
|
jedna z wielu świątyń mijanych po drodze |
|
ZOO |
|
Muzeum Historii Wietnamu |
|
wejście do Zoo... musztra wśród uczniów jak w wojsku |
Socjalistyczna propaganda bije z plakatów, którymi obwieszony jest cały Sajgon |
|
|
Ho Chi Minh - czyli miasto sierpa i młota |
***
Na
koniec zwiedzania Sajgonu zostawiłam sobie dwie pozycje, które według
wszystkich przewodników zaliczane są do tzw. MUST SEE. Na pierwszy ogień poszło
zatem Muzeum Wojny w Wietnamie, gdzie zobaczyć można kilka czołgów i samolotów
wojskowych z tamtego okresu. Nie jestem fanem militari, więc pstryknęłam parę
fotek i weszłam do budynku muzeum z nadzieją, że coś bardziej porywającego
znajdę w kolejnych salach. Czy znalazłam? Mało rzeczy jest mnie w stanie
obrzydzić, zniesmaczyć i do tej pory uważałam się za osobę o raczej mocnych
nerwach. Ale zdjęcia, jakie można tam oglądać bardzo obrazowo pokazują jak
wielką krzywdę amerykanie wyrządzili ludności cywilnej podczas jednej z
najbardziej krwawych wojen na świecie. Zdjęcia dzieci z pourywanymi kończynami
i zmasakrowanymi buziami…to dla mnie za dużo. Co prawda obejrzałam wszystkie ekspozycje
na wszystkich trzech piętrach, ale po wyjściu nie wiedziałam czy bardziej mam
ochotę się popłakać, czy zwymiotować.
|
samolot amerykańskich sił zbrojnych, używany podczas wojny w Wietnamie |
Żeby trochę ochłonąć, postanowiłam się
przejść raz jeszcze po centrum, a kiedy mi się już zrobiło lepiej, złapałam
taxi i pojechałam do China Town, zobaczyć jedną z bardziej popularnych świątyń czyli
Thien Hau Pogada. W świątyni poza mną było na szczęście jeszcze tylko paru
turystów. Wszędzie paliły się kadzidła i unosił się dym, co potęgowało
mistycyzm tego miejsca. Jak to w każdej tego typu świątyni, punktem centralnym
jest kolorowy ołtarz i pomnik buddy, a nowością (przynamniej dla mnie) były
podwieszone pod sufitem kadzidła w kształcie spirali, oraz różowe karteczki z
modlitwami / prośbami szeleszczące od podmuchów wiatru. Bardzo przyjemne miejsce, jednak ja już zaczynałam słaniać się na nogach, bo przez różnicę czasu udało mi się pospać tylko kilka godzin....
Agu, wymiatasz! Zdjęcia są świetne, bardzo Ci zazdroszczę i życzę kolejnych interesujących lotów.
OdpowiedzUsuńŚwiątynie wyglądają naprawdę przepięknie!
OdpowiedzUsuńPatrzę sobie na Twój grafik i trochę smutno, bo masz takie długie wakacje ;) Ale to tylko z tego powodu, że będzie mniej wpisów :D Gdzie się wybierasz? Polska czy jakieś egzotyczne miejsce? Pozdrawiam! :)
Kasia, jak dobrze pójdzie to może bedą wakacje egzotyczne i polskie :-) bo do domu oczywiście też bardzo chcę już pojechać na dłużej:)
OdpowiedzUsuńBez obaw! Bedzie co czytać:P
Z przyjemnością czytam wszystkie Twoje wpisy :) Naprawdę masz dar do pisania :) Super z Ciebie dyiewczyna mam nadzieję że będziesz pisała jak najdłużej :)
OdpowiedzUsuńBardzo fajny blog podróżniczy;) Zapraszamy do czytania naszego bloga podróżniczego: http://RepublikaPodrozy.pl/
OdpowiedzUsuńRepublika Podróży to blog podróżniczy, który traktuje o podróżach jednocześnie przybliżając aspekt geograficzny. Relacje z wyjazdów. Blog podróżniczy powstał zainspirowany pomyłkami geograficznymi w polskich mediach.
Pozdrawiamy,
Republika Podróży
RepublikaPodrozy.pl