Kiedy o 5 rano, tuż przed moim
lotem do Kuala Lumpur zadzwonił mój stacjonarny telefon, wiedziałam, że nie
wróży on nic dobrego. W pierwszym momencie pomyślałam sobie, że może właśnie
zaspałam na meldowanie i dzwonią, żeby sprawdzić, czy żyję, a jeśli żyję to
mnie dyscyplinarnie ukażą za zaspanie. Na szczęście zegarek wskazywał 5-tą
rano, więc jak by nie patrzeć, miałam jeszcze 2h, zatem nie, nie o to chodziło.
Półprzytomna podniosłam słuchawkę i owszem była to Pani z centrum planowania
lotów, która coś tam do mnie zaczęła mówić, jak zwykle zwróciła się do mnie używając
mojego drugiego imienia, bo niestety na Agnieszce sobie tutaj prawie każdy obcokrajowiec
łamie język i coś mi mówi, że lot, że samolot, że opóźniony (dobrze, że nie
odwołany!)….ale jak mi powiedziała, że start przesunięto o ponad 6h to aż mi
się wierzyć nie chciało i zapytałam ją czy sobie ze mnie nie żartuje, bo takie
duże opóźnienia zdarzają się naprawdę rzadko. Niestety nie żartowała. No ale co
zrobić, bez samolotu przecież nie polecimy,
a ten utknął w Bangladeszu, zatem trzeba
było poczekać.
Szczęśliwie udało się uniknąć
kolejnych opóźnień i wystartowaliśmy według nowego planu o czasie. Może to i
dobrze, że było to opóźnienie, bo pasażerowie zmęczyli się czekaniem na
lotnisku i od razu po pierwszym serwisie z jedzeniem, większość z nich poszła
spać, więc lot był raczej spokojny, a nasz kapitan przycisnął trochę gazu i
zamiast w 7h dolecieliśmy wcześniej.
Lubię latać do Azji i muszę
przyznać, że nie doceniałam wcześniej azjatyckich kierunków. Stąd też na mojej
liście miejsc do zobaczenia, nie było zbyt wielu azjatyckich pozycji. Co
zdecydowanie muszę zmienić, bo rozsmakowałam się w azjatyckiej kuchni. Smażone
noodle, ryż na tysiąc sposobów, sajgonki, dziwnie wyglądające grzybki pływające
w zupie w smaku podobnej do rosołu, krewetki, tofu…. i większość na ostro – po
prostu pycha. Do tego dochodzą ceny – w Malezji za przysłowiową „miskę ryżu” nie zapłacimy więcej niż
10 zł, a porcja jest co najmniej jak dla dwóch osób.
W Kuala Lumpur, gdzie dołączył do
mnie Marcin, mamy długi layover bo aż
2,5 dnia na miejscu, a to wystarczająco dużo czasu na zwiedzenie
miasta. Pierwszego dnia udaliśmy się zobaczyć najbardziej słynny budynek w
całej Malezji czyli Petronas Towers (88 pięter!!!). To trochę naciągana teoria,
ale można pokusić się o porównanie Petronas Towers do nie istniejących już amerykańskich wież WTC, tylko w wersji
azjatyckiej. Bardzo chcieliśmy wjechać sobie na taras widokowy, ale tradycyjnie
już (bo w Jakarcie też nie udało nam się wjechać na Monas) akurat tego dnia, którego my byliśmy wszystkie bilety
były już wyprzedane. Nawet próba przekonania sprzedawcy na historyjkę o tym, że
pracujemy w liniach lotniczych i jesteśmy na jeden dzień i jest to nasze
wielkie marzenie nie przyniosło oczekiwanych rezultatów, a sprzedawca nie wyciągnął
spod lady dodatkowych dwóch biletów. Pokręciliśmy się trochę po okolicy i
postanowiliśmy wobec tego wjechać na inną wieżę (Kuala Lumpur Tower), żeby z
niej móc podziwiać widok na miasto no i o oczywiście na Petronas Towers, które
tak naprawdę poza tym, że są gigantycznie wielkie, nie są jakimś tam wybitnym
dziełem architektonicznym, ale będąc w Kuala trzeba je zobaczyć.
Drugim ważnym punktem zwiedzania Kuala są Batu Caves, czyli zespół jaskiń, które są celem pielgrzymek wyznawców hinduizmu. Żeby dostać się do jaskini, trzeba pokonać strome schody liczące ponad 300 stopni, a że z nieba lał się żar, słońce lampa, wilgotność tak wielka, że ledwo się dało oddychać to odpuściliśmy sobie ten punkt programu (może następnym razem) i udaliśmy się do parku (Lake Garden), gdzie mogliśmy podziwiać bujną egzotyczną roślinność Malezji. Nie ma się co dziwić, bo warunki pogodowe bardzo sprzyjają. Pół dnia świeci słońce, a każdego wieczora przychodzi gigantyczna burza, która podlewa całą dżunglę. Bardzo nam się tam podobało, bo była to trochę ucieczka od zakorkowanego i głośnego miasta. Cisza spokój, kolorowe motyle, ptaki, niespotykana nigdzie indziej roślinność. Nie ugryzła nas żadna żmija, ani nie zaatakował nas jadowity wąż, więc uznajmy, spacer po parku za udany:-)
Co prawda Malezja, to nie
Indonezja o której pisałam już wcześniej, ale też bardzo mi się podobało. Jest to
bardzo nowoczesny i bogaty kraj (np. w restauracji iPady zastapiły karty menu, albo zamiast biletów na metro
używa się plastikowych żetonów wielokrotnego użytku), parę pomysłów moglibyśmy z
sukcesem przenieść do naszych polskich realiów. Jest w miarę czysto (oczywiście
jak na tamtejsze warunki), co prawda ludzie nie są tak otwarci jak mieszkańcy
Indonezji. Nie zaczepiają na ulicy i nie robią ukradkiem zdjęć, ale chyba ma to
związek z tym, że biały człowiek w Malezji, nie jest taką rzadkością jak w
Indonezji. Malezja pod względem demograficznym jest w dużym stopniu mieszanką
wielu kultur i religii i na pewno przyzwolenie społeczne na wiele rzeczy jest dużo
większe niż np. w Jakarcie, która jest bardziej konserwatywna ze względu na to,
że większość jej mieszkańców to wyznawcy Islamu. Niemniej jednak, mieliśmy
bardzo udany weekend, dużo zobaczyliśmy, najedliśmy się miejscowych przysmaków…
a teraz siedzę już drugi dzień na STB, telefon milczy, a ja powoli tracę nadzieję, że uda mi się jeszcze
dziś gdzieś polecieć…takie tam życie na walizkach;-)
Tamara? :)
OdpowiedzUsuń