środa, 13 marca 2013

Weekend w Kuala Lumpur

Kiedy o 5 rano, tuż przed moim lotem do Kuala Lumpur zadzwonił mój stacjonarny telefon, wiedziałam, że nie wróży on nic dobrego. W pierwszym momencie pomyślałam sobie, że może właśnie zaspałam na meldowanie i dzwonią, żeby sprawdzić, czy żyję, a jeśli żyję to mnie dyscyplinarnie ukażą za zaspanie. Na szczęście zegarek wskazywał 5-tą rano, więc jak by nie patrzeć, miałam jeszcze 2h, zatem nie, nie o to chodziło. Półprzytomna podniosłam słuchawkę i owszem była to Pani z centrum planowania lotów, która coś tam do mnie zaczęła mówić, jak zwykle zwróciła się do mnie używając mojego drugiego imienia, bo niestety na Agnieszce sobie tutaj prawie każdy obcokrajowiec łamie język i coś mi mówi, że lot, że samolot, że opóźniony (dobrze, że nie odwołany!)….ale jak mi powiedziała, że start przesunięto o ponad 6h to aż mi się wierzyć nie chciało i zapytałam ją czy sobie ze mnie nie żartuje, bo takie duże opóźnienia zdarzają się naprawdę rzadko. Niestety nie żartowała. No ale co zrobić, bez samolotu  przecież nie polecimy, a ten utknął w Bangladeszu, zatem  trzeba było poczekać.

Szczęśliwie udało się uniknąć kolejnych opóźnień i wystartowaliśmy według nowego planu o czasie. Może to i dobrze, że było to opóźnienie, bo pasażerowie zmęczyli się czekaniem na lotnisku i od razu po pierwszym serwisie z jedzeniem, większość z nich poszła spać, więc lot był raczej spokojny, a nasz kapitan przycisnął trochę gazu i zamiast w 7h dolecieliśmy wcześniej.

Lubię latać do Azji i muszę przyznać, że nie doceniałam wcześniej azjatyckich kierunków. Stąd też na mojej liście miejsc do zobaczenia, nie było zbyt wielu azjatyckich pozycji. Co zdecydowanie muszę zmienić, bo rozsmakowałam się w azjatyckiej kuchni. Smażone noodle, ryż na tysiąc sposobów, sajgonki, dziwnie wyglądające grzybki pływające w zupie w smaku podobnej do rosołu, krewetki, tofu…. i większość na ostro – po prostu pycha. Do tego dochodzą ceny – w Malezji za przysłowiową „miskę ryżu” nie zapłacimy więcej niż 10 zł, a porcja jest co najmniej jak dla dwóch osób.







W Kuala Lumpur, gdzie dołączył do mnie Marcin, mamy długi layover bo aż 2,5 dnia na miejscu, a to wystarczająco dużo czasu na zwiedzenie miasta. Pierwszego dnia udaliśmy się zobaczyć najbardziej słynny budynek w całej Malezji czyli Petronas Towers (88 pięter!!!). To trochę naciągana teoria, ale można pokusić się o porównanie Petronas Towers do nie istniejących już  amerykańskich wież WTC, tylko w wersji azjatyckiej. Bardzo chcieliśmy wjechać sobie na taras widokowy, ale tradycyjnie już (bo w Jakarcie też nie udało nam się wjechać na Monas) akurat  tego dnia, którego my byliśmy wszystkie bilety były już wyprzedane. Nawet próba przekonania sprzedawcy na historyjkę o tym, że pracujemy w liniach lotniczych i jesteśmy na jeden dzień i jest to nasze wielkie marzenie nie przyniosło oczekiwanych rezultatów, a sprzedawca nie wyciągnął spod lady dodatkowych dwóch biletów. Pokręciliśmy się trochę po okolicy i postanowiliśmy wobec tego wjechać na inną wieżę (Kuala Lumpur Tower), żeby z niej móc podziwiać widok na miasto no i o oczywiście na Petronas Towers, które tak naprawdę poza tym, że są gigantycznie wielkie, nie są jakimś tam wybitnym dziełem architektonicznym, ale będąc w Kuala trzeba je zobaczyć.















Drugim ważnym punktem zwiedzania Kuala są Batu Caves, czyli zespół jaskiń, które są celem pielgrzymek wyznawców hinduizmu. Żeby dostać się do jaskini, trzeba pokonać strome schody liczące ponad 300 stopni, a że z nieba lał się żar, słońce lampa, wilgotność tak wielka, że ledwo się dało oddychać to odpuściliśmy sobie ten punkt programu (może następnym razem) i udaliśmy się do parku (Lake Garden), gdzie mogliśmy podziwiać bujną egzotyczną roślinność Malezji. Nie ma się co dziwić, bo warunki pogodowe bardzo sprzyjają. Pół dnia świeci słońce, a każdego wieczora przychodzi gigantyczna burza, która podlewa całą dżunglę. Bardzo nam się tam podobało, bo była to trochę ucieczka od zakorkowanego i głośnego miasta. Cisza spokój, kolorowe motyle, ptaki, niespotykana nigdzie indziej roślinność. Nie ugryzła nas żadna żmija, ani nie zaatakował nas jadowity wąż, więc uznajmy, spacer po parku za udany:-)
















Co prawda Malezja, to nie Indonezja o której pisałam już wcześniej, ale też bardzo mi się podobało. Jest to bardzo nowoczesny i bogaty kraj (np. w restauracji iPady zastapiły  karty menu, albo zamiast biletów na metro używa się plastikowych żetonów wielokrotnego użytku), parę pomysłów moglibyśmy z sukcesem przenieść do naszych polskich realiów. Jest w miarę czysto (oczywiście jak na tamtejsze warunki), co prawda ludzie nie są tak otwarci jak mieszkańcy Indonezji. Nie zaczepiają na ulicy i nie robią ukradkiem zdjęć, ale chyba ma to związek z tym, że biały człowiek w Malezji, nie jest taką rzadkością jak w Indonezji. Malezja pod względem demograficznym jest w dużym stopniu mieszanką wielu kultur i religii i na pewno przyzwolenie społeczne na wiele rzeczy jest dużo większe niż np. w Jakarcie, która jest bardziej konserwatywna ze względu na to, że większość jej mieszkańców to wyznawcy Islamu. Niemniej jednak, mieliśmy bardzo udany weekend, dużo zobaczyliśmy, najedliśmy się miejscowych przysmaków… a teraz siedzę już drugi dzień na STB, telefon milczy, a ja  powoli tracę nadzieję, że uda mi się jeszcze dziś gdzieś polecieć…takie tam życie na walizkach;-)







1 komentarz: