Po długiej nieobecności
spowodowanej brakiem internetu wracam
wreszcie do sieci. Co prawda założenie nowego łącza internetowego w moim
mieszkaniu zajęło całe wieki i pochłonęło dużo mojej cierpliwości…. No bo ile
razy można być odsyłanym od jednego biura do drugiego, wykonywać codziennie te
same telefony i nie widzieć żadnego rezultatu? Chyba nawet w naszym pięknym,
choć jak zwykło się mawiać bardzo biurokratycznym kraju, gdzie customer servis
nie zawsze zapokaja nasze oczekiwana, nie zdarzyło mi się jeszcze tyle czekać
na sfinalizowanie usługi.
Najważniejsze to znaleźć sprawcę
problemu albo przynajmniej kogoś, lub też coś, na kogo można zrzucić całą winę.
W tym przypadku winną całego „internetowe” zamieszania jest moja ex…
współlokatorka, która wyprowadziła się bez pożegnania (no jak Ona mogła?) i bez
wykonania transferu łącza internetowego na mnie. To jakże lekkomyślne
zachowanie z jej strony pociągnęło za sobą cały łańcuch wydarzeń. A było to
tok. Pierwszego dnia świąt (których z uwagi na bardzo intensywny trening nie
poczułamL) wyłączyli
mi internet. Początkowo myślałam, że to moja wina bo nie zapłaciłam rachunku,
jednak jak się później okazało sprawa była o wiele bardziej skomplikowana. Moja
aplikacja o internet, którą złożyłam tuż po przyjeździe nie została
rozpatrzona, bo przecież był już internet w mieszkaniu, który należał do mojej
ex lokatorki, która jak wyjechała nie „zamknęła” swojego rachunku, dlatego ja
nie mogłam aplikować o nowe konto internetowe i cała procedura zajęła wieki, a
ja zostałam pozbawiona dostępu do świata na długie tygodnie (długie bo aż 3!).
Tym właśnie sposobem w 2013 rok
weszłam bez internetu, bez fajerwerek i bez alkoholu. Za to zacieśniłam
znacząco relację z moim podręcznikiem do pierwszej pomocy. I teraz już wiem jak
sprawnie przeprowadzić CPR [CARDIO PULMUNARY RESUSCITATION] (*słowo resuscytacja
nawet po polsku sprawa mi problem w wymowie- czy jest ze mną coś nie tak?),
wiem jak postępować z chorym na astmę, umiem odróżnić hipoglikemię od hiperglikemii
i mam blade pojęcie jak odebrać poród (chociaż mam nadzieję nie musieć używać
tej wiedzy zbyt często w swoim życiu). I tak przebrnęłam przez kolejny etap
mojego szkolenia, który zbliżał się wielkimi krokami ku końcowi. Ale jeszcze
przed wielkim pasowaniem na stewardessę, czekała mnie wycieczka do Dubaju.
W Dubaju, w centrum szkoleń Fly Emirates
czekał na nas symulator lotów, który jak już wiedziałam z poprzedniej firmy,
budzi zawsze dużo emocji i jest to zdecydowanie najprzyjemniejszy punkt
szkolenia. Do Dubaju polecieliśmy oczywiście naszą najlepszą bo 5-cio
gwiazdkową linią. Byłam bardzo ale to bardzo rozczarowana, bo pomimo miejsca
przy oknie nie udało mi się zobaczyć sztucznej wyspy w Dubaju z lotu ptaka. No
trudno, nie tym to następnym razem.
Lotnisko w Dubaju, robi wrażenie a zwłaszcza
kolejki do okienka imigration, które są długie i chyba nigdy się nie kończą. Na
szczęście nie musiałam stać tam sama, czas umilały koleżanki i jakoś dotrwałyśmy
w jednym kawałku aż przyszła nasza kolej. Śmiechu było co niemiara bo maszyna
skanująca oczy wprost „uwzięła” się na naszą chińską koleżankę i cały czas
powtarzała jej „OPEN YOUR EYES – OPEN YOUR EYES” – oczywiście pocieszna Chinka
miała otwarte oczy, tylko ma je z natury dość małe stąd ciężko było zeskanować
jej tęczówkę. Pan celnik w białym disz-daszu, był już nieco podirytowany
sytuacją i zaczął coś marudzić, że jej nie wpuści, ale udało się i w pełnym
składzie (w sumie prawie pełnym, bo dwie dziewczyny nie pojechały do Dubaju na
ćwiczenia w ogóle) udałyśmy się na symulator. Podczas ćwiczeń każda z nas
musiała poradzić sobie z jakąś nieoczekiwaną sytuacją na pokładzie jak pożar,
dekompresja, awaryjne lądowanie. Mi przypadło wołanie komend i ewakuacja
podczas przerwanego startu. Potem było zjeżdżanie po slajdzie, wodowanie i ćwiczenia na basenie niezbędne aby przeprowadzić
prawną ewakuacje.
Niestety tym razem nie było zbyt
wiele czasu, aby pozwiedzać Dubaj…Ale miasto zrobiło na mnie bardzo dobre
wrażenie wiec z wielką przyjemnością wrócę tam na zwiedzanie, jak tylko znajdę
trochę wolnego czasu. W końcu to tylko 45min lotu, czyli tyle co nic:)
Wycieczka na diching nie była by
tak ekscytująco gdyby nie to, że lot powrotny do Doha był wykonywany samolotem
Boeing 787 Dreamliner (nówka sztuka z salonu). Jeśli chodzi o moje wrażenia z
tego lotu, to samolot jak samolot, oczywiście bardzo ładny i nowoczesny, odpowiednio
nawilżone powietrze, wygodne siedzenia, dużo miejsca. W sumie nie wiem co
powinnam napisać o samolocie, ale podobało mi się i mogę teraz powiedzieć - „
Tak, leciałam dreamlinerem”.
Po Dubaju czekał mnie jeszcze
jeden tydzień zajęć i tak dobrnęłam do dziś…. Czyli wielkiego dnia na którego nadejście
czekałam, czyli oficjalnego dnia pasowania na stewardessę, znanego tutaj także
jako WINGS. Otrzymałyśmy „skrzydełka” i tabliczki z imionami. Od dziś mogę już
wracać do domu po godzinie 3 w nocy (jest to niesamowita zmiana w moim życiu,
czy na lepsze, zobaczymy?) no i co najważniejsze już za kilka dni pierwsze
loty, których nie mogę się doczekać, a jednocześnie bardzo się boję. Ale jestem
dobrej myśli i mam nadzieje, już niedługo zdam Wam pierwszą relację z mojego
pierwszego lotu z pobytem. Póki co nie zdradzę dokąd lecę…ale podpowiem tylko,
że muszę odszukać swoją czapkę, szalik i rękawiczki z dna mojej szafy… No i
niestety nie jest to Warszawa.
Super Aga!
OdpowiedzUsuńBrawo Moja Skrzydlata Córeczko!...Teraz Doda ze swoimi skrzydełkami moze sie przy Tobie schowac!... ;) Dad
OdpowiedzUsuńgratsy kochana! super sie czyta o tych Twoich podniebnych przygodach! :*
OdpowiedzUsuń