Myślałam, że ten dzień nigdy nie nadejdzie, ale stało się.
Przeszłam pozytywnie cały proces rekrutacji do arabskich linii lotniczych (dla nie
wtajemniczonych są to najlepsze linie lotnicze na świecie 2011 i 2012).
O samej rekrutacji
mogłabym opowiadać długo i pewnie zakończyło by się to wydaniem trzy-tomowego
poradnika pt. "Jak dostać się do Q i nie zwariować".
Rekrutacja trwała prawie 3-y miesiące i pochłonęła dużo mojego zaangażowania, ale było warto. Zrobiłam multum badań sprawdzających czy nie jestem chora na
przeróżne choroby, zaczynając od żółtaczki na syfilisie kończąc, a fotograf u
którego robiłam zdjęcia na wyjazd, chyba zapamiętał już moje imię bo wyjątkowo często
wpadałam "coś poprawić". A to podniesioną zbyt wysoko powiekę, albo
zagięcie na bluzce, czy też ....kolor tła był nie odpowiedni. O tyle orientowałam się, co jest stolicą Emiratów
Arabskich, to niestety o Katarze nie wiedziałam dosłownie nic. Nawet nie do końca
orientowała się gdzie tak na prawdę leży. Ale teraz już wiem i mam nadzieję, że
w najbliższych miesiącach o Katarze(czyli miejscu na ziemi, gdzie benzyna jest
tańsza niż woda) dowiem się jeszcze więcej.
Moje
przyjaciółki odwiozły mnie na lotnisko. Oczywiście nie obyło się bez wzruszeń i
dłuuuugich pożegnań. Plan podróży zapowiadał się następująco
najpierw krótki lot do Kopenhagi (by PLL LOT) i stamtąd szybki transfer
bezpośrednio do Doha. Planowany czas podróży: 9h.
Rzeczywisty czas w podróży: ponad 24h. A wszystko dlatego, że po wylądowaniu w
Kopenhadze samolot, którym miałam lecieć dalej nie był jak to mówią "fit
to fly" i uziemili nas na kopenhaskim lotnisku. Całe szczęście przewoźnik
zapewnił vouchery do wykorzystania na strefie wolnocłowej, które bez większego
problemu wykorzystałam już w pierwszym sklepie... Podobno Kopenhaskie lotnisko
uchodzi za jedno z nowocześniejszych w Europie. Muszę przyznać, że gdyby nie
ogłoszenia ponaglające dla spóźnionych się pasażerów aby udali się czym
prędzej do gatu, można by pomylić je z wielkim centrum handlowym.
Taaaaak.... Ale
niestety czas na lotnisku trochę się wydłużył, więc zaliczyłam jeszcze kolacje
i drzemkę w Hiltonie (niestety nie było akurat ani Paris ani Nicky). Po długich
godzinach oczekiwania, udało mi się w kocu polecieć. Lot był spokojny, jedzenie
na pokładzie smaczne, stewardessy uśmiechnięte...nie zaginął mi bagaż (o co
bardzo się martwiłam) -więc podsumowując - same powody do radości. Tym bardziej,
bo wylądowałam w Doha, gdzie temperatura wynosi obecnie ponad 30c! Bajka....
Z lotniska
odebrała mnie bardzo miła Pani, która wręczyła mi welcomebonus:)))) i zawiozła
do mojego nowego mieszkania, które jest bardzo duże. Mam własną łazienkę i
balkon (nie wiem, czy kiedykolwiek z niego skorzystam bo na dworze jest na
prawdę gorąco). Poza tym jest wspólny salon, kuchnia i jeszcze jedna łazienka.
Chciałabym opowiedzieć coś o mojej współlokatorce, ale chyba nie warto, bo
dziewczyna za 4-y dni wraca do Korei, bo właśnie dobiega końca jej kontrakt.
Dlatego staram się za bardzo do niej nie przyzwyczajać, bo zaraz na
jej miejsce przyjedzie pewnie ktoś nowy. Koreanka jest zabawna, za
każdym razem jak do niej mówię, to podskakuje nerwowo, jak by się
przestraszyła. Gotuje kapustę, która śmierdzi w całym mieszkaniu i wszędzie są
porozrzucane jej mokre chusteczki...dlatego zaciskam zęby, uśmiecham się i
czekam, aż pojedzie, a wtedy przewietrzę mieszkanie, porozrzucam swoje rzeczy i
jak przyjedzie "nowa" to ja będę już na swoim:) Taki mam chytry plan.
Wczoraj pomimo
wielkiego zmęczenia wybrałam się na mały spacer po okolicy. Cóż mogę
powiedzieć... jak ktoś był w Kairze, albo Hurgadzie to pewnie by powiedział, że
wygląda to podobnie. Dużo kontrastów z jednej strony ładne apartamentowce, obok
nich plac budowy, a jeszcze dalej budynek przypomina bardziej garaż niż dom,
ale chyba był to dom bo wisiało pranie na balkonie. Na szczęście porównując Katar do Egiptu, czy Hurgady tu jest o niebo lepiej bo nikt nie zaczepia na
ulicy, nie gwiżdże i nie łapie za rękę:) Spokojnie można być
blondynką w Katarze.
Panorama Doha
zmienia się znacząco w momencie przybliżania się do centrum miasta (tam
wybrałam się dziś na większe zakupy), gdzie mamy piękne hotele, wielkie centra
handlowe, fontanny, parki, wieżowce, biurowce i inne luksusy. Na ulicach można
spotkać mężczyzn w białych strojach i w arafatkach, albo białych chustach
(chyba ma to jakąś inna nazwę) oraz kobiety w burkach. Niektóre z nich mają
zakryte całe twarze, inne mają tylko wycięcie na oczy, ale są też takie, które
zakrywają tylko głowę, a cała twarz jest widoczna. Pewnie ma to jakieś
wytłumaczenie, ale na razie niestety nie wiem. Podobno te czarne stroje są
bardzo wygodne i przewiewne, dlatego cieszą się dużą popularnością nawet wśród
stewardess.
Pierwszy dzień
szkolenia upłynął bardzo szybko. Prezentacje, wprowadzenia, sprawy
organizacyjne, przemówienie Szejka... Działo się działo. Podsumowując
szkolenie, wydaje się, że będzie bardzo profesjonalne. Bardzo o nas dbają,
wszystko tłumaczą. Od każdego problemu na jaki możemy natrafić podczas pobytu jest
tutaj inny człowiek, a nawet często osobny dział, który ma za zadanie zawsze
nam we wszystkim pomóc. Wszyscy się do siebie uśmiechają i są bardzo mili.
Wśród przyszłych stewardess, Europejki są zdecydowaną mniejszości. Nie jestem
mistrzem z matematyki, ale ok 80% dziewczyn to Azjatki, sporo jest też
dziewczyn z Afryki 12%(głównie Kenia), i parę Europejek 8% (jeszcze jedna Polka,
dwie Francuski, dwie Rumunki, Ukrainka, Bułgarka). Dostałam swój numer, więc od dziś
jestem już numerem. Ale tak tutaj to wygląda. Nie ma w tym nic dziwnego, tyle
narodowości, dziwnych imion i ponad 6 tyś członków personelu pokładowego ( a ta liczba w każdy
tygodniu rośnie), dlatego pewnie łatwiej im tak administrować i rozpoznawać
nas.
A na deser parę
zdjęć, które zrobiłam na szybko przed zakupami:)
Super pierwszy post Aga, czekam na więcej! :)
OdpowiedzUsuń