piątek, 13 września 2013

City walk Melbourne


Na początku miesiąca miałam przyjemność odwiedzić ten jeden z najdalszych kontynentów,gdzie kangur mówi dobranoc. Po Perth przyszła pora na Melbourne, drugie co do wielkości miasto Australii. Zwykle robię przed lotami mały internetowy research, żeby mniej więcej wiedzieć gdzie warto się udać. Tym razem jednak, nie przygotowałam się wcale, bo wróciłam z Polski trochę zmęczona i podziębiona (ah ta polska aura), więc zamiast szukać inspiracji u wszechwiedzącego wujka Google, spakowałam walizkę i poszłam spać...

Lot był długi, znów prawie 14h, ale mimo wszystko lubię te długie ultra long haule, bo w porównaniu do powiedzmy lotu, który trwa 8-10h, tutaj mamy przynajmniej przerwę, podczas której można zregenerować siły i zdrzemnąć się w takich specjalnych łóżkach, które umieszczone są nad kabiną pasażerską. Uwielbiam tam spać! Przy odrobinie turbulencji, usypia się momentalnie jak dziecko w kołysce.


Do Melbourne przyjechaliśmy późnym wieczorem, nie byłam jeszcze bardzo zmęczona więc korzystając z tego, że hotel w którym się zatrzymaliśmy znajdował się w samym centrum, tuż koło jednego z największych kasyn postanowiłam spróbować swoich sił w grach losowych. „A niech stracę” - pomyślałam „Nie mam szczęścia w miłości to może chociaż uda mi się tego niefarta jakoś spożytkować . Gdzieś tam rozsądek wziął górę nad rządzą wygranej i na samym wejściu ustaliłam sama ze sobą, że zagram tylko 10-cioma dolarami. Jak mam wygrać to tak będzie. Nie potrzebuję dodatkowych szans. Biorąc pod uwagę moje uczuciowe niepowodzenia i prawdziwość powiedzenia „kto nie ma szczęścia w miłości ten ma szczęście w kartach” powinnam wyjść z kasyna z portfelem wypchanym dolarami, zamieszkać w Melbourne i kupić sobie czarne Audi Q7. Nic takiego się jednak nie stało, co więcej wyszłam z kasyna biedniejsza o 10 dolców... Pewnie blackjack był zepsuty, albo to po prostu nie był mój dzień. Trochę podłamana wróciłam do hotelowego pokoju gdzie momentalnie zasnęłam. 

Good morning Melbourne


Obudziłam się o 5 rano. Na dworze było jeszcze ciemno, a mi przez różnicę czasu nie chciało się już w ogole spać. Do rannych ptaszków to ja bynajmniej nie należę, ale co mi tam... zwiedzanie o poranku też jest fajne. Doczekałam do 7-mej rano i wyszłam na spotkanie z Australią. Uzbroiwszy się wcześniej w mapę miasta i obowiązkowy już element mojego turystycznego ekwipunku – aparat wyszłam na ulicę Melbourne, które właśnie witało nowy dzień. 

Przyznam szczerze, że pranek był niezwykle chłodny, ale urokliwy. Wschodzące słońce oblewało błękitne wieżowce delikatnymi promieniami. Wycieczkę, zaczęłam od spaceru wzdłuż rzeki Yarra. Szybko jednak zgłodniałam i postanowiłam zatrzymać się na śniadanie w jednej z modnych kafejek usytuowanych wzdłuż nadrzecznego bulwaru. Miałam stamtąd doskonały widok na panoramę miasta i bezkarnie mogłam obserwować mieszkańców Melbourne, którzy albo odbywali właśnie swoje poranne biegowe treningi, albo spieszyli się do pracy. Co bardzo mi się podoba u Australijczyków (poza samymi Australijczykami płci męskiej) to ich luz. Nie bez kozery „no worries mate” i „take it easy” to ulubione australijskie powiedzonka. I ten ich luz widać niemal na każdym krok, począwszy od stylu ubierania się po pozytywne nastawienie. Z drugiej strony, gdybym mogła mieszkać w Australii to, wybaczcie, ale uśmiech by chyba nie znikał z mojej twarzy ;-)... Ah! Znów zbaczam z tematu. Chciałam powiedzieć, że to co mi się podobało, to to, że kobiety udające się do biur, do swoich idealnie skrojonych garsonek wcale nie wybierały 10-cio centymetrowych szpilek...tylko Adidasy! Wygoda ponad wszystko! Widziałam ten trend już jakiś czas temu w Nowym Jorku. Myślę, że fajnie było by ściągnąć ten jakże wygodny patent do Polski. 

Po śniadaniu podreptałam przed siebie i tym sposobem dotarłam do parku Wiktorii, gdzie naprawdę czuć już było nadchodzącą wielkimi krokami wiosnę. Kwiaty rozkwitały, klomby się zieleniły … bajka.

Potem ruszyłam ulicami Melbourne przed siebie podziwiając ciekawą architekturę i klimat. Trochę to taki Nowy Jork, trochę Londyn... a trochę sama nie wiem... ale jedno jest pewne. Melbourne na mojej liście Top10 miast zajmuje z pewnością jedną z czołowych pozycji. Na przyszły miesiąc zgłosiłam też chęć polecenia tam aż dwa razy! Dlatego mocno trzymam kciuki bo już mam masę pomysłów co zrobię i co zobaczę jak by udało mi się być tam jeszcze raz. Z pewnością pojechałabym na plażę i do muzeum bo właśnie teraz jest fantastyczna wystawa „Ogrody Moneta . Ściskam kciuki i odprawiam tańce szamana w moim pokoju do czasu ukazania się październikowego grafiku.












Oceanarium




tost z pastą z avocado z serem kozim i papryczkami piri piri - mniam !


Victoria University



muzeum

Park Wiktorii

Monets Garden







Australijski bumerang to poza butami UGG obowiązkowa pamiątka z Australii... ciągle nie mam ani jednego ani drugiego...więc zdecydowanie muszę tam wkrótce zawitać

China attackt - czyli chiński dystrykt w Melbourne



hipsters are everywhere



Queen Victoria Market since 1878, czyli najstarszy bazar w mieści


Ja tu zostaję... ;-)


6 komentarzy:

  1. Tylko takie pytanie... Czy podoba się Wam nowy wygląd bloga?

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak, jestem bardzo na tak ! :) Super wpis, jak wszystkie zresztą ;)) Super że ostatnio chyba troszkę częściej pojawiają się posty :):) Wszystkiego dobrego życzę, pozdrawiam! :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Zmiany na plus! :) Zdjęcia z Australii świetne! :-) Zazdroszczę bardzo....! :)
    Mam pytanko- kiedy rekrutowałaś na stanowisko stewardessy to ile znałaś biegle języków? Tylko angielski czy może jeszcze jakiś? Zastanawiam się czy 1 język wystarczy aby dostać się do tych linii lotniczych... Blondynka pozdrawia blondynkę ;-)

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja wolałam stary wygląd bloga, ale i do tego się przyzwyczaję :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Też wolałam stary wygląd bloga, był bardziej intuicyjny :)

    OdpowiedzUsuń
  6. jest ok, "cieple" tło, duże zdjęcia, czytelnie, oby tylko wpisy były regularne;-)nic dodać nic ująć

    OdpowiedzUsuń