poniedziałek, 21 lipca 2014

Amerykański sen, sen o Ameryce...


Często słyszę, " ale masz fajnie... jeździsz do tylu fajnych miejsc".... tylko gdzieś w tym wszystkim znika fakt, że nie jeżdżę sobie od tak, żeby pojeździć, tylko ciężko pracuję na pokładzie. Kiedy już docieram do hotelu po locie, jestem półprzytomna, ale ciągle jeszcze pełna motywacji (choć i to nie rzadko zależy od miejsca), żeby zmienić "red-eyes mode" na "layover mode" - czytaj. chociaż oczy Ci się zamykają i wyglądasz jak zombie - nie śpisz - zwiedzasz !

Do stanów lubię latać z dwóch powodów; pomimo, że lot do najkrótszych nie należy (Nowy York 11/12h, Waszyngton 12/13h, Dallas 15h) nie jest to też lot podczas którego pasażerowie śpią i jest raczej spokojnie... Nie,  loty do stanów to typowe KILLERY! ... Ale za to mamy tylko jeden briefing i jeden rest przed takim lotem, co uważam za wielką oszczędność czasu, który obowiązkowo muszę spędzić w domu i mniej stresu, czy odpowiem na pytania sprawdzające moją wiedzę przed lotem.

W tym miesiącu byłam i w Nowym Jorku i w Dallas, to nie pierwszy raz kiedy leciałam z "pracy" do USA, ale nigdy o tych lotach nie wspominałam, bo i o czym tu pisać... gdy zmęczona jak koń po westernie, podczas pobytu, który trwa zaledwie 26h, zwykle motywacji starczało mi na zjedzenie burgera w pobliskiej knajpie, ewentualnie skłonna byłam odwiedzić centrum handlowe, by tam zaszaleć trochę przepuszczając wypłatę na uwielbianych przez wszystkich amerykanów (no dobra, przeze mnie też) wyprzedażach.



 Nowy Jork znajduje się w moim top3 rankingu ulubionych miast USA. I chociaż byłam w nim parę razy, to od ostatniej wizyty minęło już sporo czasu i stwierdziłam, że pomimo wszystkich przeciwności jakie mogą się zdarzyć pojadę do centrum. 

Odbyłam obowiązkowy spacer po Broadway'u i Piątą Aleją, zrobiłam zdjęcia na schodkach na Time Square, było też śniadanie na trawie w Central Parku i wieczorne drinkowanie na Manhatanie z Sylwią (z którą ostatni raz widziałam się 3 lata temu) także, prawie wszystkie najważniejsze atrakcje Nowego Jorku zostały zaliczone.

Więcej o Nowym Jorku  nie ma się co rozpisywać. Jest to miasto które można pokochać, albo na zawsze znienawidzić. Jest głośną, miejską dżunglą z tysiącem żółtych taksówek i setkami tysięcy ludzi upchanymi w wagonach starego i śmierdzącego metra. 
Ja je jednak bardzo lubię i z przyjemnością do niego wracała i wracać mam nadzieję będę. 

Obalam tym samym głupie powiedzenie, że nie wróci ten do Wielkiego Jabłka, kto podczas swojej pierwszej wizyty nie wejdzie na Statuę Wolności. Ja nie weszłam ani razu, a w NYC nie jedno już piwo wypiłam i wypić kolejne zamierzam. 

















































wtorek, 8 lipca 2014

Ti Amo Roma


Anika z medalem i nagrodą. Garmin Triathlon Ślesin.
W czerwcu, dużo nie latałam, bo poza dwoma lotami do Indii, gdzie nie wyściubiłam nosa poza hotelowy pokój miałam także dwutygodniowy urlop, który tym razem postanowiłam spędzić w całości w domu w Polsce. Bardzo tego potrzebowałam, żeby wreszcie spędzić więcej czasu z rodziną i przyjaciółmi. Do tej pory zwykle na urlopy starałam się gdzieś wyjeżdżać, jednak czerwiec w Polsce jest na prawdę urokliwy. A atrakcji mi bynajmniej nie brakowało; była wycieczka do Ślesina na Triathlon, gdzie moja siostra zajęła pierwsze miejsce, a w drodze powrotnej był przymusowy postój na autostradzie, bo zabrakło nam benzyny (no może nie do końca, zabrakło, ale było blisko...ale o tym kiedy indziej), było wesele mojego kumpla, był nocny night skating po Warszawie, spotkania ze znajomymi nad Wisłą, poranki na Natolinie z moimi kotami.... Generalnie, jak wszystko co dobre, skończyło się za szybko. 
Szczęśliwie dla mnie, tym razem powrót na pustynie nie był taki straszny, bo na pierwszy lot wysłano mnie do Rzymu. Co prawda, "uszczęśliwiono" mnie assesmentem, czyli czymś w rodzaju sprawdzenia, które podczas lotu przeprowadza szef pokładu. Jesteśmy wtedy bacznie obserwowani jak się zachowujemy, czy jesteśmy mili dla pasażerów, trochę nas też pytają z serwisu i z wiedzy o samolocie. Na koniec wystawiana jest ocena. Mimo długiej przerwy od latania, wszystko pamiętałam (to trochę jak z tym rowerem - pewnych rzeczy się nie zapomina) i oceniona zostałam pozytywnie. 
Kiedy dolecieliśmy do Rzymu, mogłam odetchnąć i cieszyć się tym, że znów jestem w tym jednym  z najpiękniejszych, moim zdaniem, miast europejskich.




Rzym. Miałam nadzieje, że wśród członków załogi znajdzie się choć jeden chętny na wspólny wypad. Próbowałam namówić hinduskę, która latała od niedawna, że znam miasto i  pokażę jej wszystkie najważniejsze atrakcje takie jak Koloseum, Schody Hiszpańskie i Fontanna Di Trevi, ale ta stwierdziła, że jest zmęczona i będzie spała. Dwa razy namawiać nikogo nie będę, dlatego z towarzystwem, czy też bez niego, ruszyłam do centrum. 

Mniej więcej powtórzyłam trasę swojej wrześniowej wycieczki po Rzymie, z tym małym wyjątkiem, że zabrakło mi sił na Watykan. Na swoje usprawiedliwienie powiem tylko, że byłam na nogach ponad 20h a temperatura, choć to jeszcze czerwiec, była już całkiem wysoka. Zresztą i tak sporo zeszłam, a pewnie nie miałabym tyle szczęścia co ostatnio i plac Św. Piotra byłby pełen od turystów i pielgrzymów.

Jest takie powiedzonko, nie od razu Rzym zbudowano, i nie mam wątpliwości, że trochę w tym prawdy jest. Koloseum, jak przed rokiem dalej do połowy obstawione jest rusztowaniami, Fontanna Di Trevi całkiem zasłonięta i też w renowacji. Co zabawne, to jednak wcale nie odstrasza azjatyckich turystów od robienia sobie selfie na tle rusztowań i prac budowlanych. Ja choć kocham selfie, tym razem spasowałam. Postawiłam za to na dobre włoskie jedzenie i jeszcze więcej włoskiego wina. Zmieniając co i raz kawiarenkę, lub pizzerię zwiedzałam małe, wąskie uliczki wiecznego miasta. 




Trochę było mi smutno, że znów przyszło mi zwiedzać (i to takie fajne miejsce) samej, nie mając możliwości podzielenia się swoja radością z kimkolwiek. Ale takie są uroki tej pracy, niby ciągle między ludźmi, a koniec końców, bardzo samotnie. Za to z pięknymi widokami i masą wspomnień.

W ostatnim miejscu w którym się zatrzymałam, przytrafiła mi się bardzo ciekawa przygoda.
Uciekł mi autobus, kolejny za 1,5h. Od całodniowego chodzenia w plastikowych klapkach zrobiły mi się już odciski i pęcherze, więc przysiadłam w jednej z małych kafejek , bo o dalszym spacerze nie było już mowy.

Podszedł do mnie kelner, przyjął zamówienie na miętowe lody i wino musujące, po czym już miał odchodzić, kiedy w połowie kroku, cofnął się i zadał mi pytanie po którym, nie wiedziałam, czy wstawać i uciekać, czy może jestem w ukrytej kamerze.
Otóż zapytał mnie czy pracuje dla QA czy dla Emirates? Przypominam, że to już nie pierwszy raz, kiedy jacyś przypadkowi ludzie na ulicy zadawali mi pytanie, czy może jestem crew.... Przecież nie mam tego napisanego na czole.
Nieśmiało więc odpowiedziałam, że tak owszem jestem, ale skąd to podejrzenie. Wyobraźcie sobie jakie było jego wyjaśnienie.... Zwykle, jak przychodzą do nich samotne, miłe i ładne dziewczyny na kawę, są właśnie crew... bo kto przyjeżdża do Rzymu (miasta miłości) sam?
Na pociesz-kę dostałam cappuccino z dedykacją i całe moje zamówienie na koszt firmy :-) A na dodatek drugi kelner okazał się polakiem, więc posiedział ze mną i poopowiadał trochę o mieście. 

Zmęczona, obolała i ze spalonymi słońcem ramionami wróciłam do pokoju i padłam. Obudziłam się dopiero następnego dnia tuż przed wake-up callem z recepcji. Jednak tak bardzo podoba mi się Rzym, że mam nadzieje, że wrócę tam po raz trzeci... tylko tym razem OBY z jakimś miłym towarzystwem :-)