niedziela, 13 października 2013

grasz w chińczyka?




Szanghai, Hotel, godzina 3.00 nad ranem otwieram jedno oko, potem drugie... trochę jeszcze zaspana rzucam okiem na zegarek stojący na nocnej szafce. Jest środek nocy. Mój organizm pomału zaczyna wariować przez te ciągłe zmiany czasu. Wygląda na to, że tej nocy już raczej nie pośpię. Włączyłam więc TV w nadziei, że w tym zwariowanym kraju, gdzie nie ma dostępu do facebooka, prawie nikt nie mówi po angielsku, znajdę chociaż jakiś jeden sensowny anglojęzyczny kanał z filmami. Znalazłam HBO, ale leciał akurat czarno- biały film wojenny... Zdecydowanie nie miałam ochoty na takie militarne klimaty o poranku. Przeskakując dalej po kanałach natrafiam na CNN gdzie właśnie nadawany był reportaż w którym hinduska w kolorowej sari opowiadała jak to uciekła od męża, który ją bił, a w dzieciństwie była ofiarą gwałtu. Ktoś mi może wyjaśni skąd ta fascynacja Indiami? Ja podczas ostatniego pobytu w New Delhi nie wyściubiłam nosa poza hotel... Jeden raz w tym najniebezpieczniejszym mieście świata zdecydowanie mi wystarczył. Na BBC News relacja z wizyty Putina na Bali... iście porywające ;-) ...na tym koniec zachodnich programów... a jakoś trzeba zapewnić sobie atrakcje do choćby tej 7-mej rano. Przypomniało mi się, że mam w walizce książkę, którą ostatnio kupiłam w Warszawie. Szukam, szukam! Jest! Jednym tchem pochłonęłam połowę... drugą zostawiłam sobie na popołudnie :-P Kiedy na zegarku pojawiła się godzina 6:30 postanowiłam powoli zacząć się szykować do wyjścia na miasto. Przez głowę przemknęła mi szalona myśl, żeby może olać temat i zostać w hotelu, bo czułam się trochę podziębiona, ale przypomniawszy sobie słowa mojej przyjaciółki, że choćby nawet mi się nie chciało mam się ruszać i zwiedzać. Postanowiłam wziąć się w garść i wyjść. (Całuski dla Ani zwanej też Bajbą) Zresztą i tak nie miałam lepszej alternatywy, a sama chciałam do tego Shanghaju przylecieć - tyle o tym mieście słyszałam. Że takie fajne, takie nowoczesne, tyle się dzieje....

Zapoznawszy się z mapką metra postanowiłam tym środkiem transportu dostać się na bund z którego można podziwiać piękną panoramę na miasto i najsłynniejszą budowlę czyli Oriental Tower.














Kiedy wsiadałam do metra na jednej z pierwszych stacji linii różowej (numer 6), w wagonie poza mną było zaledwie parę osób. Wraz ze zbliżaniem się do stacji przesiadkowej liczba osób w wagonie dramatycznie zaczęła wzrastać. Ale co to dla mnie, w końcu jako warszawianka, wiem jak wygląda podróż metrem do szkoły/pracy w godzinach szczytu. Jednak to co działo się w wagonach i na peronach szanghajskiego metra, przerosło wszelkie moje oczekiwania i wyobrażenia o tłumie. Cieszyłam się, że mam miejsce siedzące. To trochę mnie ratowało, ale i tak miałam nie odparte wrażenie, że zaraz jakaś skośnooka czikulinka podłączona słuchawkami do swojego smartfona usiądzie mi na kolanach, albo przyciśnie moją twarz do szyby okna. Uff nareszcie moja stacja ..Pomyślałam... Może będzie lepiej. ( Czasem się zastanawiam skąd się bierze ta moja naiwność?) Z wagonu nie wysiadłam, zostałam niemal wypchnięta, albo brutalnie rzecz ujmując wypluta i bez zbędnego zastanowienia się czy oby podążam w dobrym kierunku ruszyłam razem z masą po schodach na górę. Potem tylko raz mignęła mi strzałka, wskazująca kierunek do linii zielonej (numer 2), która miała mnie doprowadzić do celu. Tam tłum wcale się nie zmniejszał, wręcz przeciwnie. Żeby wejść do wagonu musiałam odstać swoje (jakieś cztery kolejne pociągi), a wierzcie mi, umiem się przepychać w kolejkach. W tłumie wypatrzył mnie jakiś studenciak z Austrii. Z uśmiecham na twarzy powiedział, że tak jest zawsze, a dziś i tak nie ma tragedii... Chyba na dłuższą metę  życie w tej chińskiej metropolii doprowadziło by mnie to skraju załamania nerwowego. Niemniej jednak przetrwałam podróż najbardziej zatłoczonym metrem świata. Myślę, że należy mi się za to odznaka skauta do kolekcji ;-)

Widok na błękitne wieżowce i Oriental Tower, choć trochę z za chmur wciąż robił wrażenie, dlatego mimo zmęczenia cieszyłam się, że podjęłam to wyzwanie i ruszyłam się na miasto. Było warto. Czyżby kolejna gwiazdka skauta za wybitny poziom motywacji? ;-)
Potem pozostało mi już tylko wybranie miejscówki na obiad. Jestem w stanie znieść wiele i zjem prawie wszystko  Nie wiem czy to bardziej ciekawość czy obżarstwo. Nie strasznie mi owoce morza i inne dziwne wynalazki .. W chinach jednak miała miały problem z wyborem lokalu. Nie tylko dlatego, ze w większość miejsc miałam wątpliwość co do spełnienia przez nie jakichkolwiek norm sanepidu. W końcu znalazłam miejsce, które w mniejszym stopniu budziło moje wątpliwości. Karta menu, w języku angielskim przesądziła o doskonałości mojego wyboru. Długo się nie zastawiając  bo umierałam z głodu, zamówiłam co polecił mi kelner. Ku memu zdumieniu, trafił w me gusta od razu. Wybór padł na smażony ryż z kurczakiem i orzeszkami, wszystko to wymieszane w ostrym, czerwonym sosie. Do tego zaserwowano mi napój niewiadomego pochodzenia, kolorem przypominający rozwodniony sok jabłkowy, albo brzydko mówiąc mocz. Upiłam więc nieśmiało kapkę, ale napój smakował równie mdło jak wyglądał, więc mimo iż dostałam tego zacnego trunku cały dzbanek postanowiłam, nie ryzykować i postawiłam na sprawdzoną wodę.

Tyle o chinach. Ogólne wrażenie? Nie jest to z pewnością moja TOP ONE destynacja. Chińskie miasta są brudne i zatłoczone, Chińczycy nie są najbardziej uprzejmą i otwartą narodowością jaką miałam okazje poznać. Nie chcę bynajmniej nikogo urazić, ale bekanie po posiłku jako sposób wyrażenia aprobaty i zadowolenia nie wydaje mi się najbardziej trafiony. Jeśli mam być szczera, a taka zwykle staram się być, wolę już oblizywanie paluchów, a nawet noża!!! Ale nie bekanie. Fu Fu i jeszcze raz Fu! Drugą okropną przypadłością jaką przyuważyłam u skośnookich zza wielkiego muru jest nagminne spluwanie prze ramię. Idąc tak sobie beztrosko w tłumie przechodniów na ulicy trzeba mieć oczy i uszy szeroko otwarte i nie radzę obniżać poziomu czujności. W przeciwnym razie, można oberwać melą w nogę, lub stopę. Okropność... do tego te dźwięki jak by połykali swoje wnętrzności. Muszę szybko o tym zapomnieć i wymazać te przykre doświadczenia ze swojej pamięci.
Polecam chiny jeśli chodzi o zwiedzanie, bo jest tam co zobaczyć, ale do tego wszystkiego trzeba się uzbroić w cierpliwość, wyrozumiałość i duży dystans... Na szczęście na ten miesiąc to tyle z powiedzmy „egzotycznych” kierunków, nie mogę się już doczekać zbliżającego się wielkimi krokami Melbourne i Madrytu! :-)


















4 komentarze:

  1. Hej!Gralam w chińczyka 1,5 m-ca temu ;-) Jakbym to ja pisała tego posta, hihi. Nawet plenery zdjęciowe takie same, tylko inna blondynka. Te same spostrzeżenia i odczucia. Shanghaj dodałam do zaliczonych... tylko zaliczonych ;-( Nie chciałabym tam już wracać. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej, w pierwszym blogowym poście pisałaś że nie będziesz mogła w Katarze randkować bo to wbrew zasadom.
    Mogłabyś napisać, jak jest w rzeczywistości.
    Czy stewardesy mogą mieć jakieś życie uczuciowe? ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rzeczywistość okazała się łaskawsza, życie uczuciowe można mieć, można mieć nawet chłopaka, narzeczonego... co kto tam chce. :-) co prawda lepiej się nazbyt tym nie afiszować, zwłaszcza na ulicach... ale można. Niemniej jednak, z własnego doświadczenia uważam, że bycie w związku i pracowanie jako stewardessa wymaga dużo więcej pracy i zaangażowania, jak również i wzajemnego zrozumienia.

      Usuń
  3. moje mądrości cytujesz :P Ag, właśnie dlatego Ty musisz zwiedzać abym ja wiedziała gdzie nie lecieć :)
    -B.

    OdpowiedzUsuń