środa, 12 marca 2014

This is Bali, Baby !


Długo nie wiedziałam co mogę zrobić ze swoim 5 dniowym urlopem, aż w końcu pojawiła się Paulina ze swoimi 4-ema dniami wolnymi i pomysłem wyjazdu na szalony plażowy urlop. Nie musiała nawet jakoś specjalnie mnie namawiać. Na wizję plaży, drinków z palemką i kąpieli w morskiej pianie napaliłam się tak szybko,  jak szybko arab napala się na blondynkę. Pozostała tylko kwestia wyboru odpowiedniego miejsca, gdzie dwie samotne, całkiem młode jeszcze i chyba nie takie brzydkie niewiasty  mogłyby się zrelaksować i zabawić. Pomysłów było tyle ile destynacji wakacyjnych w naszej siatce połączeń, ale ostatecznie pogoda, godziny wylotu i powrotu sprawiły, że  wybrałyśmy Bali. I wcale głównym powodem nie było to, że  ta wyspa jest ulubionym wakacyjnym miejscem australijskich surferów.


Wyjazd nie był długi ale za to bardzo intensywny. Prawdę mówiąc, może i dobrze, że pojechałyśmy tylko na 4-y dni bo gdybyśmy postanowiły pozostać na wyspie parę dni dłużej, prawdopodobnie, nasze zdjęcia wisiały by na wejściowych drzwiach każdego klubu i baru z podpisem "Tych Pań nie wpuszczamy i  nie obsługujemy". Nie żebyśmy się zachowywały skandalicznie, ale jak obie stwierdziłyśmy, bardzo potrzebowałyśmy takiego totalnego resetu po ciężkiej i srogiej zimie na pustyni. Jak tylko słońce chowało się za horyzontem i zapadał wieczór, dwie gwiazdy budziły się do życia. No dobra, bardzo chciałabym się określać gwiazdą w tym momencie, ale chyba powinnam raczej napisać dwie imprezowe bestie wyruszały na podbój.
Bali pod tym względem daje bardzo dużo możliwości.... I jest przecudowną odmianą od piaskowej scenerii gdzie nie można nic, a tam można wszystko. O ilości przystojnych, opalonych surferów w klapkach i board szortach  nawet nie będę się rozpisywać, bo musiałabym porównać nasze wyjścia na miasto/ plaże/ czy do klubu do wypadu do cukierni, kiedy to masz do wyboru pyszne eklerki, słodkie serniczki, czy lukrowane babeczki... i możesz wybrać każde ciasteczko, tylko wybór jest zbyt duży i wszystkie tak ładnie wyglądają, że zdecydowanie się na to jedno, to mała mission impossible ;-)



Postanowiłyśmy przyoszczędzić na pokoju hotelowym. W końcu i tak miała to być, jak stwierdziła Paula, "przechowalnią bagażu i noclegownią" i trochę przypadkowo udało się nam znaleźć tani pokój 2 min od plaży i 10 min do centrum w cenie 8 dolczy za osobę/ doba (Zainteresowanym chętnie dam namiary).
Co prawda standardem pokój ciut-kę różnił się od tych, w których zwykle nocujemy podczas podróży służbowych, ale chyba po prostu chciałyśmy mieć odrobinę surwiwalu i przygody. Ze smakiem zjadałyśmy na śniadanie fried noodles z kurczakiem, zapijając to kawą z Bayleysem. (Powiedziałabym, że w głowach się dziewczynom poprzewracało....ale tak jakoś wyszło... nie dawali mleka, a akurat zaopatrzyłyśmy się w litrową butlę likieru na duty free - idealnie pasował do porannej kawy ). Tak miło rozpoczynałyśmy sobie nasze wakacyjne poranki, potem standardowo; kąpiele morskie i słoneczne i dużo dużo odpoczynku...


Drugiego dnia naszego tripa podjęłyśmy wyzwanie i postanowiłyśmy pozwiedzać trochę wyspę. Ja już raz byłam na Bali, to coś tam widziałam, ale ciągle były dwie rzeczy, które bardzo chciałam zobaczyć, a niestety ostatnim razem zabrakło mi trochę czasu i zapału (mianowicie wulkan i pola ryżowe). Wynajęłyśmy sobie samochód z kierowcą i ruszyłyśmy w kierunku miasteczka Ubud, które słynie głównie z niepowtarzalnej balijskiej architektur, której przykładem są majestatyczne, oryginalne buddyjskie świątynie rozsiane pomiędzy polami ryżowymi, a bujną dżunglą. Nasz kierowca serdecznie namawiał nas na odwiedzenie paru z mijanych po drodze świątyń, bazarów i sklepów ze srebrem, ale nasze negatywne nastawienie do tego typu turystycznych miejsc i świata o poranku w ogóle sprawiło, że po kilku nie udanych próbach, kierowca przestał się do nas całkiem odzywać. 
To nie tak, że nie chciałyśmy otworzyć się na odkrywanie tajemnic indonezyjskiej kultury, ale zwykle takie miejsca to strata czasu, a kierowcy zabierają turystów tam tylko po to, by dać zarobić swojemu koledze, który akurat sprzedaje tam podróbki i pamiątki oczywiście  all made in china.
Rok temu własnie przez takie bycie miłym dla kierowcy zabrakło czasu na najważniejsze pozycje programu i świątynię Thanat Lot widziałam już po zachodzie słońca.





Pierwszym miejscem w którym się zatrzymałyśmy był las małp ( Monkey Forest). Przed wejściem do parku nastraszyłam Paulinę, opowiadając jej historię koleżanki, która była tu ze swoim chłopakiem parę miesięcy wcześniej i którzy zostali pogryzieni przez dzikie małpy. Na prawdę historia brzmiała tak, że ów chłopak, kiedy karmił małpę bananem został przez jedną z nich lekko ugryziony....i nic mu nie jest. Ale i tak wystarczyło nam tej historii na tyle, żeby za każdym razem jak małpki zbliżały się w naszą stronę piszczeć, sztywnieć i chować się jedna za drugą. Jednym słowem, odpuściłyśmy sobie karmienie małp bananami czy innymi balijskimi owocami jak liczi i mango (minus za odwagę!) i po prostu podziwiałyśmy kamienne posągi i egzotyczną roślinność, która na prawdę wzbudzała podziw. Mi się trochę skojarzyło z taką bajką z czasów dzieciństwa pt. Zaginione Miasto czy coś w tym stylu....






W Ubud zajrzałyśmy tylko do głównej świątyni, na szczęście druga była zamknięta (akurat prace remontowe), więc nam się upiekło. Pstryknęłyśmy parę zdjęć i znów ignorując kulturowe dziedzictwo, nie widząc co tak na prawdę oglądamy ruszyłyśmy  dalej w kierunku pól ryżowych.




Parę minut po wyjechaniu z miasta Ubud, naszym oczom ukazały się przepiękne, zielone tarasy i pagórki pokryte soczyście zieloną, egzotyczną roślinnością. Największą atrakcją było to, że na owe tarasy można było wejść i się po nich przejść. Było trochę ślisko i prawie wpadłam do jednego z ryżowych bajorek, ale co tu się dziwić, widok był dosłownie powalający.
Tu wreszcie nasza ignorancja zniknęła i pojawiło się szczere zainteresowanie i podziw dla przepięknego krajobrazu i nieobliczalnej matki natury. Dla tej godziny na polach ryżowych warto było spędzić w podróży 12h.  Nigdy nie widziałam nic podobnie pięknego, naturalnego i dzikiego za razem. Jednym słowem bajka.





Pogoda była piękna; pełne słońce i wilgotność powietrza bliska 90% sprawiła, że po spacerku po polach wyglądałyśmy tak jak byśmy właśnie ukończyły Maraton w Dubaju, albo trening Insanity z Shaunem i Tanyą.
Kierowca zapakował nas do samochodu, odpalił klimę i przez kolejną godzinę chłodził nas w drodze na wulkan. 
Co do wulkanu, to wyglądał pięknie... Niestety widziałyśmy go tylko z daleka, ale uznajmy również też punkt wycieczki za zaliczony.




To były niezapomniany wyjazd w cudownym towarzystwie. Kolejne Bali - może za pół roku?To jedno z tych miejsc na ziemi, do którego można wracać wiele razy i za każdym razem odkryje się coś nowego. Piękne plaże, mekka surferów, dzika roślinność, imprezy do białego rana w Sky Garden ...

Bali...
Jeszcze Tu Wrócę.
Pozdrawiam A.
xx
















5 komentarzy:

  1. piękne miejsce!!!:) zazdroszczę:))
    a jak nadal podoba Ci sie Twoja praca??:) nadal jestes bardzo zachwycona i nie zamieniłabys ja na żadną inną:)??
    Twoja koleżanka też jest stewardessą rozumiem?:) i takie głupie pytanko..ile macie wzrostu??:) zastanawia mnie czy moje 165cm mnie nie zdyskwalifikuje na starcie;/
    pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dalej mi się podoba, i dalej nie zamieniłabym na inną, czasem tylko pobudki o 3.30 w nocy i nocne loty są meczące, ale potem kilka dni wolnego z rzędu wynagradza :-)
      Ja mam 160 tak więc jeśli chodzi o moją linię jest to ok - trzeba za to móc dosięgnąć na 112 cm, żeby na dużym samolocie samodzielnie zamknąć kompartmenty - więc nie liczy się wzrost, a rozłożystość ramion :-)

      Usuń
  2. Niedawno znalazłam Twojego bloga i mam pytanie: Czy masz wykształcenie turystyczne albo filologiczne? Czy duże znaczenie w zdobyciu Twojej pracy ma dyplom? Czy wystarczy znajomość języków

    OdpowiedzUsuń
  3. świetny blog! i fantastyczne zdjęcia ;)

    OdpowiedzUsuń