środa, 7 sierpnia 2013

Waka waka eh eh !!! ... This time for Africa...

plac Nelsona Mandeli (Mabudu)
Mam w Doha paru znajomych z RPA, więc nasłuchawszy się ich opowieści o ich wspaniałym kraju (btw. chyba tylko Polacy nie potrafią dobrze sprzedać swojego kraju i zawsze narzekają), nie mogłam się wprost doczekać aż kiedyś uda mi się tam polecieć. No i dostałam trzy dni w Johannesburgu. Nie do końca wiedziałam, czego mam się spodziewać, bo pierwsza myśl ..to Afryka, więc pewnie będzie niebezpiecznie i jak to zwykle w afrykańskich krajach nie za czysto. Ku mojemu zdumieniu, RPA, a dokładnie Johanesburg okazał się całkowicie cywilizowanym miastem, nie gorszym niż inne światowe metropolie. Może nawet ludziom żyje się tam lepiej, bo drogie samochody na ulicach, piękne wille i budynki, przykuwały mój ciekawski wzrok. Co do bezpieczeństwa, ciężko mi się wypowiedzieć, bo jak już pewnie zauważyliście, często nie zwracam uwagi albo raczej nie zdaję sobie może sprawy z ewentualnych zagrożeń (*patrz samotne zwiedzanie New Delhi). W każdym razie, mimo przestróg, że bywa niebezpiecznie, postanowiłam pozwiedzać trochę okolicę. By moi rodzice mogli spać spokojnie dodam, że wróciłam do pokoju przed zmrokiem... jak grzeczna dziewczynka.


salatka z avocado i biltong
Pierwszego dnia, wybrałam się na plac Nelsona Mandeli (były prezydent RPA, działacz zwalczający apartheid, laureat pokojowej nagrody Nobla), gdzie mieszczą się restauracje i sklepy. Trochę tam pospacerowała, ale muszę przyznać, że moim celem było znalezienie jakiejś dobrej knajpki. Specjalnością kuchni afrykańskiej jest pyszne mięso podawane na wiele sposobów. Głównym przysmakiem tubylców (ale jak się również okazuje turystów też) są steki i biltong (czyli odpowiednio przyprawione, a potem ususzone mięso)... no i wiadomo wino! Długo chodziłam, zanim wybrałam odpowiednie miejsce na moją ucztę. Czasem tak mam, szczególnie jak mam duże oczekiwania, nie zależnie o co chodzi, może to być film, książka, para nowych butów, chłopak ;-)... dobrze jest sprawdzić jakie się ma opcje i ewentualnie sprawdzić recenzje... taka moja metoda na uniknięcie rozczarowania. Wybór padł na znakomite miejsce the bullrun, które na prawdę gorąco polecam, nie tylko ze względu na przepyszne jedzenie, ale również na bardzo miłą obsługę i lejące się strumieniami wino. Zamówiłam sałatkę z avocado i biltongu, dobrze zrobionego steka, sorbet cytrynowy z mango i kieliszek wytrawnego czerwonego wina. W karcie win było chyba z 1000 pozycji i miałam problem z podjęciem decyzji -  jak zwykle kobiecy brak zdecydowania. Na szczęście z pomocą przybył mi kelner, który, po zbadaniu moich alkoholowych preferencji, z uśmiechem oznajmił, że ma coś co mi na pewno zasmakuje. "Ok" - pomyślałam, Nie będę się przecież kłócić, powiedziałam, że ma być bardzo wytrawne i czerwone i cena ma mnie nie zabić, zobaczymy. ...No i po chwili zjawił się z kieliszkiem wina. Bardzo bardzo dobrego wina. Wieczór zapowiadał się wyśmienicie. A żeby było zabawniej, jak już opróżniłam pierwszy kieliszek, to mój winny wybawca w postaci przystojnego kelnera, zjawił się z całą butelką boskiego trunku i z szelmowskim uśmiechem dodał, że butelka na koszt firmy. To się nazywa Afrykańska gościnność! Pomimo ogromnych chęci, nie udało mi się opróżnić butelki (trochę wypadłam z formy), ale za to z uśmiechem na twarzy wróciłam do pokoju, gdzie zasnęłam jak małe dziecko (a było jeszcze przed dobranocką).




Następnego dnia rano zaplanowaliśmy (ja i parę osób z mojej załogi), że wybierzemy się do parku lwów. Słyszałam od koleżanek, które już wcześniej tam były, że można tam głaskać i przytulać małe lewki. Strasznie się tego nie mogłam doczekać,  bo nie codziennie jest okazja, żeby tak po prostu, głaskać dzikie zwierzę. Co prawda małe lwiątka, akurat spały,kiedy do nich dotarliśmy, więc nie bardzo można było je przytulać, ale głaskanie lwa dopisuje do " listy rzeczy zaliczonych".  Poza tym wjechaliśmy samochodem na teren parku, gdzie zwierzęta "powiedzmy" żyją prawie jak na wolności. Mieliśmy sporo szczęścia, bo udało się nam trafić na porę kiedy lwy i lwice akurat były aktywne. Haha... z ta aktywnością, to nawet trochę czasem przesadzały. A dokładniej mam na myśli jednego lwa, który bez żadnych skrupułów i wstydu na naszych oczach odbył stosunek seksualny z jedną ze swoich dziewczyn, żon? Nie wiem jak to się nazywa w świecie zwierząt, ale takie lwy, to mają dobrze. Nie dość, że otaczają ich same panienki, które jeszcze za nich polują, to jak już takiemu lewkowi znudzi się spanie i obgryzanie kości, to zawsze znajdzie jakąś chętną samiczkę... 























Atrakcją wycieczki do parku lwów, było tez karmienie żyraf. Nie powiem, żebym to zajęcie zaliczyć mogła do najprzyjemniejszych, bo żyrafka wydawała się bardzo głodna i łapczywa i strasznie nas obśliniła swoim długim jęzorem. Niemniej jednak, śmiechu było przy tym co nie miara. 

Zmęczeni wróciliśmy późnym popołudniem do hotelu. Postanowiłam jeszcze wyjść w plener na jogging. Bardzo ale to bardzo odwykłam już od biegów na świeżym powietrzu. Głównie dlatego, że temperatury w Doha nie sprzyjają jakiejkolwiek formie aktywności fizycznej. Pozostaje zatem klimatyzowana siłownia i bieżnia, po której, stwierdzam, że biega się o wiele łatwiej, bo chodnik sam ucieka spod stóp, więc nie ma opcji, trzeba przebierać nóżkami. Pobiegłam do pobliskiego parku, gdzie sporo ludzi spędzało tam niedziele popołudnie. Miła odmiana, od krajobrazu pustynnego, gdzie skrawka zieleni na prawdę, można jak to mówią ze świecą szukać. I chociaż w Johannesburgu właśnie zima dobiega końca, to pogoda była piękna, wręcz idealna.. słoneczne 20 stopni -  bajka.... Może kolejne wakacje albo offy w Cape Town? Takie nowe marzenie turystyczne...




3 komentarze:

  1. świetny post, ale zazdroszczę głaskania małych lwiątek ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale piękne są te zdjęcia! :) :)

    OdpowiedzUsuń
  3. świetne zdjęcia :) i btw super wyglądasz :))

    OdpowiedzUsuń