piątek, 31 maja 2013

The best B-Day Ever! - Bali part II.



17 maja, czyli  drugiego dnia mojego balijskiego urlopu świętowałam swoje urodziny. Czy można życzyć sobie czegoś lepszego niż urodziny w takim miejscu? Chyba tylko, żeby wszyscy znajomi i ważne dla mnie osoby mogły być tam wtedy ze mną. Jednak Paulinka zadbała o atrakcje na ten dzień i bez mrugnięcia okiem, przyznaję, że dawno już nie miałam takich fajnych urodzin.

Tutaj bliska poddania się....

Paulina z deską



udało się! Stoję!

Rano plażowałyśmy i … uczyłyśmy się surfować. Prawda jest taka, że pozazdrościłyśmy innym dziewczyną na plaży jak im świetnie idzie i postanowiłyśmy sprawdzić swoje siły w tym sporcie. Po pierwszej godzinie z instruktorem (zapłaciłam za 2h) myślałam, że rzucę to wszystko w cholerę i że surfing to nie dla mnie. Na tysiąc prób stanięcia na desce wszystkie kończyły się upadkiem, zmasakrowaniem przez wielkie fale i wyrzuceniem na brzeg jak rozbitka z tonącego statku (tylko że z deską przyczepioną do nogi).

Na domiar złego szczypały mnie kolana i łokcie, które sobie pozdzierałam… Ale gdzieś tam we mnie jest jednak coś z wojownika i wedle zasady, którą od jakiegoś czasu wyznaję „never give up”  zacisnęłam zęby i po próbowałam, po spadałam jeszcze parę razy, dostałam deską w głowę… ale kiedy wreszcie załapałam i udało mi się stanąć i polecieć na fali zaczęła się zabawa. Rozwieję wątpliwości, tych, którzy myślą , że jeśli potrafią jeździć na snowboardzie to z surfowaniem będzie im łatwiej. Zdecydowanie nie. Ja tak myślałam, ale rzeczywistość okazała się brutalna. Trzeba mieć niezłą parę w rękach i ramionach, żeby unieść się na rękach i skoczyć w odpowiednim momencie, żeby poniosła nas fala. Czy złapałam bakcyla na surfing? Z pewnością po jednych wakacjach, nie kupię jeszcze deski, ale chętnie wybierając się na kolejne wakacje, wezmę pod uwagę, możliwość zabawy na falach.



urodzinowe szaleństwo



Jak na dobre urodziny przystało, trzeba było gdzieś opić moje zdrowie. Balijskie klimaty, nie zobowiązują do "odstawienia się", dlatego ku naszej uciesze, nie wyciągnęłyśmy szpileczek z odkrytym paluszkiem ani razu, a cały wyjazd chodziłyśmy w najlepszych butach ever czyli niezniszczalnych japonesach;-) Także na imprezie do sukienki można było założyć klapki i nikt nie patrzył na to jako brak dobrego stylu. Klub do którego się wybrałyśmy był strzałem w dziesiątkę. Sky Garden to chyba największa imprezownia w Kucie. Siedem parkietów z różną muzyką (każdy znajdzie coś dla siebie w zależności od nastroju i upodobań muzycznych), impreza na dachu, tancerki… alkohol za darmo z kuponami, które dostałyśmy  w dzień. Impreza była naprawdę dobra, oczywiście się pogubiłyśmy w tym imprezowym labiryncie. Było naprawdę świetnie…. Troszkę gorzej co prawda czułyśmy się dnia następnego, ale to w końcu urodziny :-). 




A o tym co zobaczyłyśmy na Bali już niedługo...


1 komentarz:

  1. Ale zazdroszczę! Chciałabym kiedyś posurfować!
    Fajny blog, dodaję do mojej listy czytelniczej ;)

    OdpowiedzUsuń