środa, 3 kwietnia 2013

Niedziela palmowa pod palmą, czyli Seszele part II.


Drugi dzień na Seszelach, podobnie jak pierwszy również obfitował w atrakcje. Agata i Paweł przyjechali po mnie do hotelu i od razu mi zakomunikowali, że mają nadzieję, że jestem wypoczęta bo zaplanowali znów całą masę atrakcji, dużo jeżdżenia i zwiedzania. Jak dla mnie bomba, przecież nawet gdybym była półprzytomna ze zmęczenia, to już nie takie rzeczy się robiło, a na Seszelach nie ma spania! Pierwszym punktem wycieczki był ogród botaniczny. Żeby się do niego dostać, znów musieliśmy przetransportować się z jednej strony wyspy na drugą, po stromych i krętych górskich drogach. Ogród pełen egzotycznej roślinności robił wrażenie przede wszystkim dlatego, że w jednym miejscu zobaczyć można było zarówno palmy z kokosami wielkości piłki do koszykówki, jak również kolorowe i pachnące kwiaty, a także drzewa owocowe takie jak bananowce czy mango. Do tego wszystkiego, można było podziwiać również wielkie żółwie lądowe, które jak to żółwie nie wyglądały jak by się gdzieś spieszyły.  Bardzo sympatyczne miejsce na poranny spacer, na rozkręcenie się…  a może na rozgrzewkę, bo to co potem nas miało czekać wymagało od nas trochę więcej wysiłku, ale po kolei.













Agata zrobiła mały reserch mapy i przewodników i wybrała dla nas plażę o nazwie Anse Majore. Wszystko wyglądało dobrze, choć trochę dziwiło nas, że zamiast zjeżdżać z gór my ciągle podjeżdżaliśmy coraz wyżej i wyżej, aż w końcu droga zrobiła się na tyle wąska, że musieliśmy porzucić naszego bolida i w dalszą drogę udaliśmy się pieszo. Ochoczo ruszyliśmy dróżką, tak jak pokazywał znak na tabliczce.  Na samym początku drogi, znajdował się nawet prysznic, co nas bardzo ucieszyło, że będzie się gdzie opłukać po kąpieli w  słonej wodzie… wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że nigdy już tą drogą wracać nie będziemy. Co prawda plaży nie było widać ale była tabliczka z kierunkiem, więc założyliśmy sobie, że pewnie zaraz naszym oczom ukaże się urocza plaża….no i owszem naszym oczom ukazała się plaża ale dopiero po ok godzinie trekkingu po górach i skałach, gdzie raz po raz, wchodziliśmy coraz to wyżej. Widoki były piękne; wulkaniczne skały skąpane w białej pianie rozbijających się fal, ocean mieniący się wszystkimi odcieniami błękitu, górskie strumyki i wodospady… gdyby pominąć fakt, że słońce paliło nasze ramiona, a my pokonywaliśmy ten górski szlak w klapkach, obwieszeni płetwami, ręcznikami, aparatami to można by powiedzieć, że mieliśmy niezapomnianą pieszą wycieczkę. Trochę zmyliła nas grupa francuzów, których mijaliśmy po drodze. Oni akurat wracali z przeciwnego kierunku i powiedzieli nam, że droga jest „ok” i że to zaledwie 20min marszu. Teraz już wiemy że to „OK” znaczyło dla nich bardziej „so so”… My  Polacy uznajemy za pewnik, że OK zawsze musi mieć pozytywny wydźwięk, co za błędne myślenie.  Ale nie będę więcej marudzić, w końcu nie jesteśmy mięczakami i dotarliśmy na plaże w jednym kawałku i o własnych siłach.  I zdecydowanie warto było się trochę zmęczyć, żeby dotrzeć do tego miejsca.

Plaża, która ukazała się naszym oczom, wyglądała jak obrazek z pocztówki. Czego chcieć więcej? W zasadzie niczego, bo znalazło się też zimne piwo i najpyszniejsza ryba z grilla jaką kiedykolwiek jadłam, serwowana na palmowym liściu. Istna bajka i miejsce totalnego relaksu. Przerażała nas tylko wizja ponownego pokonania tego górskiego dystansu, żeby wrócić do naszego porzuconego samochodu.
Na ratunek wyszedł nam lokalny Tarzan z dżungli, niejaki Franko, który może i był nieco pijany, i może też był trochę za mocno wychillowany, ale miał łódź, którą mógł nas zabrać do miejsca z którego do samochodu nie było już tak daleko. Pamiętając jeszcze drogę jaką pokonaliśmy, żeby się znaleźć w tym cudownie spokojnym i pięknym miejscu, nie bacząc na przestrogi policjanta, wsiedliśmy na łódź ostro już nagrzanego Tarzana, który gdyby miał sterować, to na bank by się to skończyło morską katastrofą. Dlatego dołączył do nas, w ramach asysty,  jego „brat” wyglądający jak typowy rasta man… Tym razem nasze Trio miało zdecydowanie więcej szczęścia niż rozumu i dotarliśmy bezpiecznie do brzegu.















Zachody słońca na Seszelach są piękne, dlatego aby podziwiać ten ostatni już dla mnie zachód, pojechaliśmy na plażę Anse Intendance na zachodnie wybrzeże (podobno jedna z najpiękniejszych plaż na wyspie). I zobaczywszy ją na własne oczy, również podpiszę się pod tym stwierdzeniem. Plaża długa, szeroka, spokój, mało ludzi (ale to jak wszędzie na Seszelach, nie ma tłoku jak w Makarskiej w sierpniu). Porobiliśmy sobie zdjęcia, a może raczej powinnam napisać Paweł, porobił zdjęcia mi i Agacie w promieniach zachodzącego słońca. Poskakaliśmy na falach i powygłupialiśmy się w wodzie i kiedy zrobiło się już całkiem ciemno wróciliśmy do hotelu gdzie rozpiliśmy pożegnalnego drinka z lokalnego rumu Takamaka i zjedliśmy pyszną rybkę.

Czy można sobie wyobrazić lepszą niedzielę palmową, niż niedziela pod palmą….?:-)



Takamaka Rum
























1 komentarz:

  1. Lepiej bym tego nie opisała :) to była najlepsza niedziela palmowa w życiu :)

    OdpowiedzUsuń