środa, 17 kwietnia 2013

Miss Sajgon part I.

w typowym dla Wietnamu kapeluszu

Skutery to nieodłączny element Sajgonu




jedzenie na ulicy to w Wietnamie chleb powszedni

rejs rzeczką
Sajgon, a tak na prawdę Ho Chi Minh (nazwa została zmieniona kiedy Północny i Południowy Wietnam połączyły się  w 1976 roku w Socjalistyczną Republikę Wietnamu) to jedno z największych miast Wietnamu, a dawniej nawet jego stolica. Jest to metropolia zamieszkała przez ponad 10 mln ludzi, z różnych stron świata. Na "kształt" i "klimat" obecnego Sajgonu miało wpływ wiele historycznych czynników. W XVII znaleźli tu schronienie chińscy uchodźcy, wówczas była to mała rybacka wioska, która z czasem stała się dobrze rozwijającym się centrum gospodarczym. Potem wkroczyli Francuzi, którym tak się spodobały bezprawnie zajęte ziemie, że zostali tu aż do połowy lat 50 XIX w. Wpływ kolonistów francuskich jest widoczny niemal od razu i nawet ja przeglądając, jeszcze przed wyjazdem, internetowe przewodniki zwróciłam uwagę na charakterystyczną bardziej dla Europy niż Azji architekturę. Niekiedy można spotkać się z przewrotnym określeniem, że Sajgon to "Azjatycki Paryż". Coś w tym jest i może z tego właśnie powodu połowa pasażerów w samolocie to byli Francuzi. Na ulicach koło flagi wietnamskiej powiewała bardzo często flaga o barwach francuskich, a niektóre budynki, kawiarenki wyglądały tak jak by je żywcem wyciąć z francuskiej pocztówki i wkleić w realia azjatyckiego miasta.






City Hall


tak się nosi zakupy ...





Saigon Center - Shop Mall

City Hall

General Post Office

ulice Ho Chi Minh

Notre Dame Cathedral (spadek po francuskiej koloni)

Mój pobyt w Ho Chi Minh trwał zaledwie trzy dni, ale wydaje mi się, że tyle czasu dokładnie wystarczy na zwiedzenie wszystkich najważniejszych zabytków miasta (wszystkie mieszczą się w centrum miasta zwanym także District 1). Po dostaniu się w  rejony dystryktu pierwszego, nie ma już większego problemu z pokonywaniem odległości na piechotę. W Sajgonie, chyba poza turystami, nikt nie chodzi po ulicach! Myślę, że nie skłamię mówiąc, że każdy mieszkaniec tego miasta ma skuter. To było pierwsze spostrzeżenie jeszcze pokonując drogę z lotniska do hotelu. Niekończący się ciąg skuterów... jadących nie tylko ulicami, ale także chodnikami. O zgrozo! Pierwsza moja próba przejścia przez ulicę wyglądała tak, że przez 10 min mimo zmieniających się świateł, stałam sobie jak sierotka i zastanawiałam się, czy te setki "zamaskowanych" kierowców (każdy kierowca skutera poza obowiązkowym kaskiem, zasłania sobie twarz kolorową maską - ochrona przed smogiem) kiedyś się zatrzyma i pozwoli mi przejść. Pewnie stałabym tam jeszcze dłużej gdyby nie pewna kobieta, która złapała mnie za rękę i przeprowadziła na drugą stronę. Jakimś sposobem, kierowcy skuterów z powodzeniem potrafią ominąć nielicznych przechodniów. Ja jednak, w pełni nie ufałam tym zmotoryzowanym jednośladom i przy kolejnych próbach przekroczenia ulicy, stosowałam zasadę żywej tarczy. Tzn. przechodząc przez jezdnię, ustawiałam się zwykle za kimś tak, żeby przechodząc nie być tą pierwszą w którą wjedzie skuter. Zasada sprawdziła się, bo wróciłam do Doha w jednym kawałku i nikt nie przejechał mi po stopach.

Pierwszego dnia mojego pobytu w Wietnamie dałam się naciągnąć na wszystkie stosowane wobec turystów chwyty typu "proszę spojrzeć", "proszę spróbować" , "best price" , "especially for you"...  I tak dałam się namówić na rejs łódką po rzece (nie była to wprawdzie całodniowa wycieczka po delcie Mekongu), ale powiedzmy, że jestem sobie w stanie wyobrazić, że taki spływ mógłby wyglądać podobnie (zatem odhaczone). Potem skusiłam się na manicur&pedicure za 7$ (!!!), na zakup owoców mango, suszonych bananów i schłodzonego kokosa....  a nawet na podklejenie i wyczyszczenie rozpadających się japonek. Moja rada, nie zatrzymujcie się, nie rozmawiajcie, najlepiej całkowicie nie zwracajcie uwagi na wszelkie próby nagabywania do zakupu -  w przeciwnym razie - nie dość, że będziecie musieli poddać się tym wszystkim usługą tak jak ja, to jeszcze, o ile nie będziecie się targować słono (jak na wietnamskie warunki) za nie zapłacicie.





Gdybym miała wybrać jedną rzecz, która najbardziej zachwyciła mnie w Sajgonie to zdecydowanie była by to wietnamska kuchnia. Lubię jeść, próbować nowych smaków, a w Wietnamie o kulinarne "nowości" nie trudno. W przewodnikach znalazłam kilka nazw polecanych restauracji, ale mi jakoś nie było do nich po drodze, a jedna do której dotarłam, nie do końca przypadła mi do gustu, więc pomimo, że już zaczynałam być bardzo głodna, postanowiłam poszukać czegoś bardziej lokalnego. Przy wyborze lokalu zwykle kieruję się zasadą, która zawsze się sprawdza - musi być dużo ludzi - jak są ludzie (nie tylko turyści) to znaczy, że jedzenie jest dobre i można zaryzykować... Dokładnie, ZARYZYKOWAĆ, bo miejsca w których jadłam w Wietnamie, często nie wyglądały jak typowe knajpy. Częściej były to raczej stoły na ulicy, z prowizoryczną kuchnią, grillem i zapleczem. Niemniej jednak to co tam serwowano, spokojnie mogło by być podawane w najlepszych pięciogwiazdkowych restauracjach. 
Pierwszego dnia wybrałam miejsce, w którym nawet menu nie było przetłumaczone na język angielski, dlatego też, poprosiłam kelnera, który może znał kilka podstawowych snów, ale czy mówił po angielsku to już poddałabym to w wątpliwość, żeby mnie czymś zaskoczył i przyniósł coś popularnego.... W Wietnamie jest tak tanio, że gdyby nawet jego wybór okazał się chybiony, nie byłoby by mi aż tak bardzo szkoda tych 3$ (cena za posiłek składający się z przystawki i dania głównego). To co dostałam nie było złe. Sałatka....może trochę ostra ale smaczna (nie do końca wiedziałam co w niej jest, ale czasem na prawdę lepiej nie wiedzieć) i krewetki z grilla. Mniom Om om... palce lizać! I zupa z rybą i noodlami (do zjedzenia pałeczkami, czyli trochę wyzwanie).


krewetka XXL


Wieczorem, kiedy było już ciemno, pochodziłam trochę po centrum miasta, podobno życie nocne w Sajgonie jest na prawdę bogate i jest to jedno z tych miast, które nigdy nie zasypia. Ale ja i tak już byłam zbyt długo na nogach i powoli zaczynałam robić się na prawdę zmęczona. Jeszcze zajrzałam do pobliskiej świątyni zwanej Pogada, gdzie zapaliłam kadzidła  i wróciłam do pokoju, gdzie zasnęłam momentalnie.





Mnie Sajgon zachwycił, ale zdaję sobie sprawę, że jest to miasto tak wielu kontrastów, że równie dobrze, można się w nim od razu zakochać, jak i od razu je znienawidzić. Nie zachwyca architektonicznie  Wygląda raczej tak jak by je zabudowywano bez konkretnego planu. Obok wieżowców w  centrum miasta, gdzie mieszczą się hotele i centra handlowe oferujące takie marki jak LV, Prada czy Burberry, znajdują się uliczki ze starymi kolorowymi kamienicami, gdzie na balkonach suszy się pranie a na chodnikach na plastikowych krzesełkach panowie i panie popijają sobie mleczko kokosowe, lub po prostu jedzą obiad na ulicy. Jak dla mnie to miasto ma jakąś moc, która sprawia, że jest się go ciekawym.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz