środa, 27 marca 2013

Meanwhile on Seychelles... part I.



Jest kilka destynacji w naszej siatce połączeń do których bardzo chciałabym polecieć, ale pomimo, że co miesiąc składam tzw. Requesty nie udaje mi się ich dostać. Tak jest między innymi z Hongkongiem, Osaką, Mediolanem i ….tak było też z Seszelami.  Było, bo marcowy grafik zaskoczył mnie i nie dość, że dostałam Seszele dwa razy to jeszcze w terminie w którym mieli tam być moi znajomi. Plan idealny, wszystko ustalone i wtedy bach! W okienku moich powiadomień pojawiła się informacja o assesmencie. Zawsze tak jest, że jak mam jakąś fajną destynację, to się bardzo stresuję, że gdzieś coś pójdzie nie tak i że zdejmą mnie z takiego lotu. A wierzcie mi lub nie, takie sytuacje się zdarzają. A tutaj jeszcze dodatkowy stres i sprawdzenie mojej widzy.  Na szczęście w tym wypadku moje obawy były bezpodstawne. Załogę miałam ok, assesmet poszedł mi bardzo dobrze… wylądowaliśmy szczęśliwie na wyspie Mahe. Lotnisko na Mahe to podobnie jak Katmandu w Nepalu, lotnisko o podwyższonym stopniu ryzyka, mogą tam lądować tylko piloci posiadający dodatkowe szkolenie. Nic dziwnego, pas startowy jest znacząco krótszy, z dwóch stron okala go woda. Patrząc przez boczne okienka, wygląda to tak jak by się lądowało na wodzie. Nawet gdzieś żartem  padło pytanie, czy pamiętamy komendy ewakuacyjne na wypadek wodowania.

Wysiadłam z samolotu na Seszelach i muszę przyznać, że tak jak na kreskówkach moja dolna szczęka opadła z wrażenia  do samej ziemi … całkowicie mnie zatkało i jedyne co byłam w stanie z siebie wykrztusić to głośnee WOW! Z jednej strony lazurowy ocean i małe wysepki odznaczające swoje kontury na dalekim horyzoncie, a z drugiej strony soczyście zielona dżungla i góry z czarnymi skalistymi szczytami. Przetarłam oczy, uszczypnęłam się, ale piękny widok nie znikał. Wyciągnęłam słoneczne okulary z walizki i ruszyłam wraz z resztą załogi do busa, który zawiózł nas do hotelu po drugiej stronie wyspy.

Tam szybko się ogarnęłam, bo w drodze po mnie był już Paweł, który podjechał po mnie wynajętym bolidem, który może i nie był najbardziej zrywnym samochodem świata, ale dawał sobie świetnie radę na górzystych i wąskich drogach, gdzie często turyści z Europy zapominali się i jechali pod prąd (na Seszelach mamy ruch lewostronny). Prawdę powiedziawszy, poruszanie się samochodem po Seszelach to wyzwanie dla ludzi o mocnych nerwach, bo lokersi, nie przejmują się w ogóle i potrafią sobie spacerować poboczem, a raczej środkiem drogi, gdy jest ciemno i wtedy naprawdę ich nie widać. Kierowcy autobu­­sów są tak wyluzowani, że ścinają zakręty tak, że nie raz musieliśmy „przytulić” się do krawędzi drogi…. a w dół skarpa i przepaść 500 m. Ja nie odważyłabym się prowadzić samochodu, dlatego Pawłowi należą się oficjalne gratulacje za odwagę i poświęcenie J.



ktoś sobie spalił plecki;-)
Mahe to największa wyspa Seszeli, ale w dalszym ciągu nie tak duża, żeby nie dało jej się objechać w jeden dzień. Pierwszego dnia postawiliśmy na plażing i snoorkling. Paweł zabrał mnie na dwie sprawdzone już wcześniej plaże, gdzie była bardzo ładna rafa. Tam trochę ponurkowaliśmy i podziwialiśmy podwodny świat. Podobno plaże Seszeli, to najczęściej fotografowane plaże świata. Wcale mnie to nie dziwi, sama zrobiłam ponad 500 zdjęć i spokojnie mogłabym zrobić drugie tyle. Biały piasek, szerokie i długie zatoczki, bujna roślinność, mało ludzi, cisza, spokój…. Patrząc na wyspę od strony wody miałam wrażenie, że znalazłam się gdzieś na bezludnej wyspie na końcu świata, gdzie czas stanął w miejscu. Albo jak rozbitkowie samolotu z serialu „Lost”, zaraz znajdę tajny bunkier w środku dżungli, albo pojawią się tyranozaury i diplodoki, a nad głową przeleci mi pterozaur.

Jak odwiedzam takie bajkowe miejsca, zawsze załącza mi się akcja wymyślania co bym mogła zrobić, żeby móc zostać na zawsze.  Seszele są nieziemsko piękne, ale też potwornie drogie, więc trzeba by było pomyśleć o jakimś dochodowym biznesie, żeby móc się tam utrzymać.  Mogłabym np. otworzyć lodziarnię, jak jeden Francuz, którego tam spotkaliśmy, albo beach bar...Będę musiała wrócić do tematu za jakiś czas.



Góry i skały wulkaniczne





Kalmary na plaży

Viktoria, Mahe

widok na Eden Island

kościół w Viktorii, Mahe


Po pierwszej plaży i obiedzie (I <3 Kalmary) pojechaliśmy przez stolicę wyspy Viktorię na sztuczną wyspę Eden, gdzie swoje jachty cumują najbogatsi tego świata. Nawet jeden z katarskich szejków spędzał tam właśnie urlop. W porcie stały dwa gigantyczne statki pod katarską banderą. Jeden był jachtem typowo mieszkalnym, a drugi… był wielkim hangarem dla mniejszej łodzi, skuterów wodnych i wypasionych samochodów. Ehh… Oczywiście zaraz zjawił się jakiś bodyguard, który dyskretnie dał nam do zrozumienia, że nie powinniśmy robić zdjęć, ale jak On nie patrzy to możemy szybko cyknąć fotę. Na Edenie było ładnie, ale to takie typowe turystyczne miejsce dla bogatych rusków co nie wiedzą co zrobić z pieniędzmi. Można tam pojechać na spacer, pooglądać łodzie i piękne domy, ale  dłużej, może być trochę nudno i za bardzo cywilizowanie. 

Wsiedliśmy w naszego bolida i ruszyliśmy na zachodnią stronę wyspy, żeby podziwiać cudowny zachód słońca. Tam spotkałam załogę emirates. Chwilę z nimi porozmawiałam, oczywiście plotka, że mają na Seszelach aż trzy dni pobytu, okazała się tylko plotką, bo mają 18h, czyli nawet krócej niż my. Poza tym latają na dużych samolotach, przy pełnym obłożeniu, dwa razy dziennie, więc przynajmniej w tym wypadku my mamy trochę lepiej. Pomijam tutaj oczywiście wszystkie zasady jakie my mamy a oni nie. Wymieniliśmy spostrzeżenia na temat pracy w arabskich liniach lotniczych, pośmialiśmy się z naszej ulubionej destynacji, jaką jest Bahrajn i pożyczyliśmy sobie wysokich lotów.

marina na Eden Island


jacht katarskiego szejka

marina
marina na Eden Island

lokalne piwo "SeyBrew"







w bluzce HI MOM od mojego przyjaciela Rebell be uniqe  (https://www.facebook.com/ReBellbeunique)

już wiem gdzie jest krzyż!

bardzo lubię zachody słońca...


Na koniec dnia podjechaliśmy po Agatę i już w trójkę pojechaliśmy na wspólną kolację, gdzie zamówiliśmy rybkę o nazwie „fish job” (nie jestem pewna czy na pewno tak się to pisze, w wolnym tłumaczeniu była by to ryba pracująca?....trochę głupio to brzmi). Btw. Seszele są największym eksporterem tuńczyka na świat, ale akurat w tym miejscu w którym jedliśmy, tuńczyk już się skończył. Kiedy Paweł i Agata odwieźli mnie do hotelu, byłam już potwornie zmęczona, z obliczeń (w których nie jestem najlepsza) wynikało, że byłam na nogach ponad 24 !!!… Ale kto by spał na Seszelach?

Druga część relacji z Seszeli wkrótce.
Paweł i Agata







poniedziałek, 18 marca 2013

Absurdy Arabowa . czyli jak nie zmarznąć gdy temperatura sięgnie +40 stopni.

Zwykle nie narzekam na Doha, chociaż wiem, że nie jest to idealne miejsce do życia, zwłaszcza dla białej kobiety. W końcu to kraj islamski, inna kultura, mentalność… wszystko jest inne,  klimat też. I wiedziałam na co się piszę i czego mam się spodziewać. Czy rzeczywistość zweryfikowała moje oczekiwania?  Nie jest tak źle jak myślałam, że będzie , a to już zdecydowanie spory plus. Na arabów i innych mężczyzn pochodzenia hindusko – pakistańskiego, którzy wodzą za nami Europejkami wzrokiem, już dawno przestałam zwracać uwagę. Czasem mi się wydaje, że nawet gdybym wyszła ubrana w worek na ziemniaki to Oni i tak by się gapili jak na kawał mięsa. Można się na to wkurzać i próbować z tym walczyć, ale myślę, że dużo prościej jest to po prostu zaakceptować i nie zwracać  uwagi. Jak wracam do Warszawy to też rzucam się jak szalona na kabanosy i kotlety, tylko dlatego, że tutaj nie mam takich dobroci. Na co dzień nie jestem przecież fanką schabowego. Po prostu jak czegoś nie można mieć to chce się tego jeszcze bardziej. A dla większość tych facetów, kobieta (nie o ciułana w czarną abaję, czy inną szmatę) to coś tak abstrakcyjnego, że ciężko im opanować emocje. I tak nie ma tragedii i nikt nie łapie nas za ręce i nie zaczepia jak np. w Egipcie czy innej Tunezji.  Koniec tematu, bo nie o kotlecie, ani nie mieszkańcach moich okolic miało przecież być, tylko o absurdach życia w Arabowie, a ja się tutaj zaplątałam w jakieś głupie porównania i dywagacje.


Może moje obserwacje na temat Arabowa są po części związane z tym, że już 9-ty dzień siedzę na tej pustyni i niestety nie jest mi dane nigdzie polecieć. Tak się złożyło, że moje SBY (stand-by: takie dyżury  w domu pod telefonem ze spakowaną walizką) , OFFY i REST’y (obowiązkowe odpoczynki) skumulowały się tworząc mi ponad tydzień wolnego. Bywa. Przynajmniej miałam okazję do po spotykania się z koleżankami, nadrobienia zaległości na siłowni i basenie i poobserwowania życia w Doha, które coraz częściej mnie zaskakuje.

Jest połowa marca, czyli wielkimi krokami zbliża się wiosna (ok. może nie w Polsce, gdzie podobno zawitała znów zima…brrrr….), ale tutaj wiosna, a może już nawet hardcorowe lato zbliżają się naprawdę wielkimi krokami. Temperatury z przyjemnych dwudziestu paru stopni, podskoczyły na +30 i zaczyna się robić bardziej niż ciepło. Zauważyłam jednak przy tym zjawisku pewną zależność. Kiedy słupek rtęci na termometrze gwałtownie wzrasta, klimatyzatory w sklepach, restauracjach, przychodniach rozkręcane są na full i wszystkie pomieszczenia wychładzane są do zabójczych 15-stu stopni. Nie wiem już co jest gorsze, upał nie do wytrzymania i wrażenie, że pomału zaczynasz się rozpuszczać…czy też spędzanie czasu w chłodniach. Ani jedno, ani drugie do przyjemnych nie należy. A to dopiero początek… czekam na ten czas, kiedy otworzenie okna będzie przypominało ten moment, gdy pieczesz ciasto i otwierasz rozgrzany piekarnik, żeby sprawdzić, czy już jest gotowe J. Lato w Doha to temperatury pomiędzy 45-50 stopni !!! Pomijając wszystkie aspekty religijne, strasznie dziwnie ubierać się w jeansy i bluzkę z długim rękawem, kiedy na zewnątrz jest gorąco. Ale raz – trzeba się zakrywać, żeby wyglądać „przyzwoicie” i nie zwracać na siebie zbytnio uwagi, dwa nie zabranie ze sobą ciepłej bluzy może grozić zmarznięciem, a nawet przeziębieniem. Wczoraj wybrałam się na szczepionki do pobliskiej przychodni i zmarzłam tam prawie tak, jak na moim pierwszym pobycie w Oslo;-)Tylko, że do Oslo zabrałam ze sobą płaszcz i nawet mi przez myśl nie przeszło wychodzić na ziąb w letnim podkoszulku i sukience.


W czapce "HI MOM" od Rebell be unique



Flaga Kataru

Doha to na razie jeden wielki plac budowy

Nie wiem co to za owoc ale jak to ja musiałam spróbować. Coś jak mix mirabelki i gruszki.








I jeszcze jeden absurd na do widzenia. Jeśli chcesz iść w Katarze do lekarza, to radzę zapytać się najpierw czy przyjmuje może lekarz mężczyzna. Wczoraj dostałam do wyboru dwie możliwości. Mogłam iść do kobiety, gdzie liczba oczekujących przede mną pacjentek wynosiła 12 osób...czyli jakieś 3-4 h czekania (chyba dłużej niż w Polskiej państwowej przychodni), albo do mężczyzny... gdzie byłam druga w kolejce. Uśmiechnęłam się do recepcjonistki, która umawiała wizytę i zapytałam ją czy wyglądam na kogoś kto by miał problem z mężczyzną lekarzem.... Na co ona zaczęła się śmiać i po cichu mi szepnęła, że Ona wie, ale że tu kobiety, choćby miały umrzeć nie pójdą do mężczyzny lekarza. Muzułmański kraj...Rozbawiła mnie ta sytuacja, a jeszcze bardziej chciało mi się śmiać jak zostałam posadzona w poczekalni tylko dla Pań (odizolowanej długim parawanem od części męskiej), gdzie wszystkie czarne mamby wlepiły we mnie oczyska i zlustrowały mnie od góry do dołu. W końcu byłam jedyną nie arabką w towarzystwie i mój strój (chociaż zakrywał ramiona i  nogi) przykuwał uwagę. Albo nie tyle co przykuwał uwagę, co po prostu się wyróżniał. Ciekawa jestem, co one tam sobie myślały, pewnie część z nich mnie żałowała, że nie dość, że pokazuję się w miejscu publicznym sama ! to jeszcze ubieram się w tak gorszącym dla nich stylu. A może część z nich mi zazdrościła, bo same chętnie zrzuciły by te czarne koce z twarzy?




Na Souk'u


środa, 13 marca 2013

Weekend w Kuala Lumpur

Kiedy o 5 rano, tuż przed moim lotem do Kuala Lumpur zadzwonił mój stacjonarny telefon, wiedziałam, że nie wróży on nic dobrego. W pierwszym momencie pomyślałam sobie, że może właśnie zaspałam na meldowanie i dzwonią, żeby sprawdzić, czy żyję, a jeśli żyję to mnie dyscyplinarnie ukażą za zaspanie. Na szczęście zegarek wskazywał 5-tą rano, więc jak by nie patrzeć, miałam jeszcze 2h, zatem nie, nie o to chodziło. Półprzytomna podniosłam słuchawkę i owszem była to Pani z centrum planowania lotów, która coś tam do mnie zaczęła mówić, jak zwykle zwróciła się do mnie używając mojego drugiego imienia, bo niestety na Agnieszce sobie tutaj prawie każdy obcokrajowiec łamie język i coś mi mówi, że lot, że samolot, że opóźniony (dobrze, że nie odwołany!)….ale jak mi powiedziała, że start przesunięto o ponad 6h to aż mi się wierzyć nie chciało i zapytałam ją czy sobie ze mnie nie żartuje, bo takie duże opóźnienia zdarzają się naprawdę rzadko. Niestety nie żartowała. No ale co zrobić, bez samolotu  przecież nie polecimy, a ten utknął w Bangladeszu, zatem  trzeba było poczekać.

Szczęśliwie udało się uniknąć kolejnych opóźnień i wystartowaliśmy według nowego planu o czasie. Może to i dobrze, że było to opóźnienie, bo pasażerowie zmęczyli się czekaniem na lotnisku i od razu po pierwszym serwisie z jedzeniem, większość z nich poszła spać, więc lot był raczej spokojny, a nasz kapitan przycisnął trochę gazu i zamiast w 7h dolecieliśmy wcześniej.

Lubię latać do Azji i muszę przyznać, że nie doceniałam wcześniej azjatyckich kierunków. Stąd też na mojej liście miejsc do zobaczenia, nie było zbyt wielu azjatyckich pozycji. Co zdecydowanie muszę zmienić, bo rozsmakowałam się w azjatyckiej kuchni. Smażone noodle, ryż na tysiąc sposobów, sajgonki, dziwnie wyglądające grzybki pływające w zupie w smaku podobnej do rosołu, krewetki, tofu…. i większość na ostro – po prostu pycha. Do tego dochodzą ceny – w Malezji za przysłowiową „miskę ryżu” nie zapłacimy więcej niż 10 zł, a porcja jest co najmniej jak dla dwóch osób.







W Kuala Lumpur, gdzie dołączył do mnie Marcin, mamy długi layover bo aż 2,5 dnia na miejscu, a to wystarczająco dużo czasu na zwiedzenie miasta. Pierwszego dnia udaliśmy się zobaczyć najbardziej słynny budynek w całej Malezji czyli Petronas Towers (88 pięter!!!). To trochę naciągana teoria, ale można pokusić się o porównanie Petronas Towers do nie istniejących już  amerykańskich wież WTC, tylko w wersji azjatyckiej. Bardzo chcieliśmy wjechać sobie na taras widokowy, ale tradycyjnie już (bo w Jakarcie też nie udało nam się wjechać na Monas) akurat  tego dnia, którego my byliśmy wszystkie bilety były już wyprzedane. Nawet próba przekonania sprzedawcy na historyjkę o tym, że pracujemy w liniach lotniczych i jesteśmy na jeden dzień i jest to nasze wielkie marzenie nie przyniosło oczekiwanych rezultatów, a sprzedawca nie wyciągnął spod lady dodatkowych dwóch biletów. Pokręciliśmy się trochę po okolicy i postanowiliśmy wobec tego wjechać na inną wieżę (Kuala Lumpur Tower), żeby z niej móc podziwiać widok na miasto no i o oczywiście na Petronas Towers, które tak naprawdę poza tym, że są gigantycznie wielkie, nie są jakimś tam wybitnym dziełem architektonicznym, ale będąc w Kuala trzeba je zobaczyć.















Drugim ważnym punktem zwiedzania Kuala są Batu Caves, czyli zespół jaskiń, które są celem pielgrzymek wyznawców hinduizmu. Żeby dostać się do jaskini, trzeba pokonać strome schody liczące ponad 300 stopni, a że z nieba lał się żar, słońce lampa, wilgotność tak wielka, że ledwo się dało oddychać to odpuściliśmy sobie ten punkt programu (może następnym razem) i udaliśmy się do parku (Lake Garden), gdzie mogliśmy podziwiać bujną egzotyczną roślinność Malezji. Nie ma się co dziwić, bo warunki pogodowe bardzo sprzyjają. Pół dnia świeci słońce, a każdego wieczora przychodzi gigantyczna burza, która podlewa całą dżunglę. Bardzo nam się tam podobało, bo była to trochę ucieczka od zakorkowanego i głośnego miasta. Cisza spokój, kolorowe motyle, ptaki, niespotykana nigdzie indziej roślinność. Nie ugryzła nas żadna żmija, ani nie zaatakował nas jadowity wąż, więc uznajmy, spacer po parku za udany:-)
















Co prawda Malezja, to nie Indonezja o której pisałam już wcześniej, ale też bardzo mi się podobało. Jest to bardzo nowoczesny i bogaty kraj (np. w restauracji iPady zastapiły  karty menu, albo zamiast biletów na metro używa się plastikowych żetonów wielokrotnego użytku), parę pomysłów moglibyśmy z sukcesem przenieść do naszych polskich realiów. Jest w miarę czysto (oczywiście jak na tamtejsze warunki), co prawda ludzie nie są tak otwarci jak mieszkańcy Indonezji. Nie zaczepiają na ulicy i nie robią ukradkiem zdjęć, ale chyba ma to związek z tym, że biały człowiek w Malezji, nie jest taką rzadkością jak w Indonezji. Malezja pod względem demograficznym jest w dużym stopniu mieszanką wielu kultur i religii i na pewno przyzwolenie społeczne na wiele rzeczy jest dużo większe niż np. w Jakarcie, która jest bardziej konserwatywna ze względu na to, że większość jej mieszkańców to wyznawcy Islamu. Niemniej jednak, mieliśmy bardzo udany weekend, dużo zobaczyliśmy, najedliśmy się miejscowych przysmaków… a teraz siedzę już drugi dzień na STB, telefon milczy, a ja  powoli tracę nadzieję, że uda mi się jeszcze dziś gdzieś polecieć…takie tam życie na walizkach;-)