niedziela, 17 lutego 2013

Love is in the air...

Na pokładzie samolotów mają miejsce najróżniejsze sytuacje, których bardzo często nie można przewidzieć. Umierają ludzie, rodzą się dzieci, czasem coś się zapali, albo dojdzie do rozszczelnienia kabiny (jak ostatnio u konkurencji -Artykuł). Na całe szczęście, takie ekstremalne sytuacje są wyjątkową rzadkością i broń boże nie należy bać się latania. Mimo wszystko transport lotniczy najbezpieczniejszy i najpewniejszy środek transportu jaki istnieje. Loty, które ja operowałam, do tej pory przebiegały standardowo, bez żadnych nietypowych sytuacji. Ale na moim ostatnim locie wydarzyło się coś, o czym bardzo bym chciała opowiedzieć.

Na lotnisku Okęcie w Warszawie poinformowano nas, że to nie będzie taki sobie zwykły lot, tylko ... będzie to lot z zaręczynami na pokładzie. :) Chyba każdy, kto jest przed tym magicznym i ważnym wydarzeniem w życiu, zastanawia się jak by mogły wyglądać jego zaręczyny. Ja zastanawiałam się kilka razy, ale jednak jest to na razie tak abstrakcyjny dla mnie temat, że chyba nie będę sobie zaprzątała tym głowy;-) Jednak, uważam, że zaręczyny w powietrzu (wysokość przelotowa Airbusa A320 wynosi ok. 390 FL czyli jakieś 11 900 m) to na prawdę fajny pomysł (trochę rodem z amerykańskiej komedii romantycznej), ale wciąż oryginalny. 

Cała zaręczynowa akcja, była doskonale przemyślana i zaplanowana przez przyszłego Pana młodego, który, przyznał mi się po fakcie, że musiał się nieźle natrudzić, żeby uzyskać zgodę i pomoc linii na zorganizowanie tego wydarzenia. Ale wszystko było dograne w najmniejszych szczegółach. Może jedyne czego brakowało to muzyki, ale to nadrobili pozostali pasażerowie siedzący obok gromkimi oklaskami. Były kwiaty, szampan w kieliszkach (!!!), tort, czekoladki.... no i oczywiście przyszła Panna młoda, która na szczęście powiedziała magiczne "Tak". Gdyby było inaczej, nie chcę nawet myśleć jak przy pełnym obłożeniu samolotu niedoszli państwo młodzi mieli by obok siebie przetrwać kolejnych 6h lotu. Na szczęście, ten czarny scenariusz, urodził się chyba tylko w mojej głowie i tam tez umarł szybko śmiercią naturalną. Przyszła Panna Młoda przyjęła piękny pierścionek i wraz z narzeczonym udała się do Indii. Bardzo bardzo romantycznie.... to chyba jednak magia Walentynek:)? Pozdrawiam serdecznie przyszłych nowożeńców i życzę im wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia, jak by im kiedyś przyszło przeczytać ten wpis. 

 ***

A teraz szybki >come back to reality< i taka moja złota rada dla wszystkich, którzy często podróżują samolotami. Nigdy, przenigdy nie latajcie z bolącymi zatokami i katarem. Nie mam na myśli linii lotniczych, bo te są oczywiście najlepsze ;-). Takie zlekceważenie choroby, może się  w najlepszym wypadku skończyć, jak u mnie, zatkanym uchem i tygodniowym uziemieniem... Miałam dużo szczęścia, bo ból jaki zaczęłam odczuwać podczas zniżania się do lądowania (top of decent) był przeogromny i miałam wrażenie, że ciśnienie rozsadza mi głowę od środka, a bębenki w uszach popękały. Na moje szczęście nie było tak źle, po parunastu godzinach ucho się odetkało, ale niestety dalej boli. Nie narażajcie własnego zdrowia na takie nieprzyjemności. Na prawdę, trzy razy się zastanówcie czy na pewno jesteście na tyle zdrowi, żeby lecieć samolotem. Niech moja głupota, będzie dla was przestrogą. Przez to wszystko przegapiłam półfinałowy mecz tenisa z Agnieszką Radwańską, który odbywał się wczoraj w Doha, ale cóż mogę powiedzieć, za błędy i głupotę zawsze płaci się najwyższą cenę.


środa, 13 lutego 2013

Sen na Jawie

Zacznę od sprostowania kilku ważnych kwestii dotyczących Dżakarty i Indonezji o których nie wiedziałam i muszę się przyznać (z bólem serca), że moja wiedza z geografii, albo była nie pełna (bo w końcu matury z geografii nie zdawałam), albo po prostu jestem niedouczona i muszę się tutaj do tego publicznie przyznać. Bo gdybym tego nie zrobiła, jestem prawie pewna, że pod tym wpisem pojawiłby się uszczypliwy komentarz Marcina, który rezyduje sobie już od jakiegoś czasu w Jakarcie i który zadeklarował się być moim osobisty przewodnikiem.

Pierwszym błędem jaki popełniałam jeszcze przed wyjazdem było mówienie, że lecę na Jakartę - biorąc pod uwagę fakt, że Jakarta to miasto, brzmi to co najmniej tak samo głupio jak gdybym powiedziała lecę na Warszawę. Mój błąd wynikał z tego, że przekonana byłam, że Jakarta to nie tylko główne miasto, ale także i nazwa największej Indonezyjskiej wyspy. Nic bardziej mylnego,ale żeby już bardziej się nie pogrążać - wytłumaczę to najprościej jak się da. Dżakarta to stolica Indonezji, która leży na największej Indonezyjskiej wyspie znanej Jawą.
Drugi błąd to pisownia. Po polsku można mówić DŻAKARTA, ale po angielsku nie ma czegoś takiego jak JaCarta, tylko jest JaKarta - przek "K" w tej kwestii dostałam również reprymendę od mojego przewodnika, który nawet zapowiedział, że nie będzie się ze mną check-ował na FB, jeśli będę robić wieś i pisać Jacarta. Więc do końca pobytu musiałam, się pilnować, żeby nie mówić, że jesteśmy na Jacarcie przez "C" (niestety jak sobie coś człowiek raz wbije do głowy, to potem ciężko się tego oduczyć), mam nadzieje, że mój błąd zostanie mi wybaczony, albo chociaż zapomniany.
No i trzecia geograficzna ciekawostka, dotyczy flagi Indonezji - która jest taka sama jak polska, tylko kolory są zamienione i najpierw mamy czerwony, potem biały - też tego nie wiedziałam... wstyd.

Lot do Jakarty trwa prawie 9h, przy pełnym obłożeniu dużego samolotu (bo A330 to już spora maszyna), prawie żaden pasażer nie mówił po angielsku, ale każdy miał nam bardzo dużo do opowiedzenia, więc tylko się uśmiechałyśmy i potakiwałyśmy. Momentami, miałam wrażenie, że jest grudzień i okres przedświąteczny bo "call belle" na kabinie zapalały się jak lampki  na choince i dzwoniło  "ding dong- ding dong" jak w bożonarodzeniowej kolędzie (call bell to ten przycisk z narysowanym człowieczkiem, nad głowami pasażerów - proszę Was, nie naciskajcie go nigdy, żeby tylko sprawdzić co się stanie - bo stewardessy w samolocie na prawdę mają co robić, a nie tylko chodzić po kabinie i wyłączać lampki). 

Po przylocie, wzięłam taksówkę, pokazałam adres domu Marcina i kazałam się zawieść. Uwielbiam lokalnych taksówkarzy, zawsze jak widzą białego człowieka, to od razu myślą jak by tutaj przyciąć ich na kasie. Pan taksówkarz, popatrzył na pokazany mu adres, pokiwał głową, że oczywiście wie gdzie to jest. Potwierdził to jeszcze z  hotelowym conciergem, więc wydawać by się mogło, że wiedział, gdzie mnie wiezie. Otóż nie wiedział - trochę pobłądziliśmy - problemów z komunikacją też nie uniknęliśmy  bo Pan taksówkarz nie znał angielskiego (albo udawał, że nie zna). Co prawda całą drogę, zadawał mi masę pytań w swoim języku (którego ja nie znam), ale żeby nie wyglądało, że jestem gburem to grzecznie odpowiadałam mu po polsku. I tak umilaliśmy sobie drogę konwersacją, bo na muzykę nie było co liczyć, bo jedyne co Pan był w stanie mi powiedzieć to "NO MUSIC" i "MONEY"... na pytania, czy daleko, czy wie gdzie jedzie, ile minut, ile km.... zbywał mnie uśmiechem i odpowiedziami po indonezyjsku.

Na szczęście dojechałam do celu, gdzie już czekał na mnie Marcin z całym planem zwiedzania i z przeczytanym przewodnikiem... tylko tutaj ja trochę zawiodłam, bo jak zasnęłam zmęczona po całym dniu, męczącym locie i paru drinkach, to obudziłam się następnego dnia o 12... i nasze plany zwiedzania, że tak powiem... musieliśmy lekko zweryfikować. Ale i tak było bardzo fajnie. Pierwszym punktem wycieczki było stare miasto - bardzo urokliwe, faktycznie dość stare, sporo naleciałości holenderskich (przynajmniej tak twierdził mój przewodnik), nie wiem czemu tak wywnioskował, może dlatego, że można było wypożyczyć holenderski rower, żeby objechać starówkę dookoła?:-P Na starym mieście udaliśmy się też na śniadanio-lunch (dla nas był to pierwszy posiłek, ale pora wskazywała już raczej na lunch, lub wczesny obiad). Ja dostałam suchy makaron, z przepysznymi krewetkami i kurczakiem, a Marcin mega pikantne szaszłyki. Knajpa w której jedliśmy, miała niesamowity klimat, była chyba tak stara jak ta cała starówka, bo wyglądała jak by czas się w niej zatrzymał. Ale chyba dlatego tak nam się tam podobało. 

Nim przejdę do kolejnego punktu naszej wycieczki, koniecznie muszę wspomnieć o fenomenie fotograficznym w Indonezji. Złego słowa o mieszkańcach Jakarty i Indonezji nie mogę powiedzieć, bo są to nieprawdopodobnie mili, uśmiechnięci i pozytywni ludzie, którzy kochają europejczyków. Gdzie nie poszliśmy robiliśmy furorę i nie skłamię, mówiąc, że zostawaliśmy zaczepiani na każdym kroku, bo chciano sobie z nami zrobić zdjęcie. Podobno takie zdjęcie z białym przyjacielem, jest takim wydarzeniem, że momentalnie posiadacze takiej fotografii, stają się gwiazdą dnia, a nawet tygodnia. Zdjęcie oczywiście jest publikowane na Facebooku, żeby znajomi mogli polubić, a potem jeszcze udostępniać dalej. Myślę, że co najmniej 10-15 osób zrobiło sobie z nami fotkę, drugie tyle, zrobiło nam fotkę z przyczai-ki. Kto wie, może nawet opisali nas w lokalnej gazecie - wcale bym się nie zdziwiła, podobno jak do Marcina przyjechali znajomi, to przeprowadzono z nimi wywiad do telewizji śniadaniowej. Tyle w temacie magii białej skóry i jasnych włosów.(zdjęcia z naszymi nowymi indonezyjskimi przyjaciółmi można podziwiać na dole).

Po spacerze po starym mieście, najedzeni ruszyliśmy w stronę centrum, gdzie nie udało nam się wejść na najważniejszy monument w mieście (bo było za późno), ale obejrzeliśmy go z zewnątrz i w sumie tyle nam wystarczyło. Monas, to wysoka wieża, która jest symbolem i dumą narodową, wokół niej roztacza się duży park i plac, gdzie mają miejsce wszystkie ważne uroczystości. Pewnie widok z wierzy jest fajny, ale my nie byliśmy stratni jeśli chodzi o widoki, bo na zachód słońca pojechaliśmy do SKYE, czyli restauracji i baru na ostatnim piętrze najwyższego budynku w Jakacie - 65 piętro - jadąc windą zatkały mi się uszy- ale widok faktycznie zapierający dech i wart zostania na dłużej. Zwłaszcza, że miejsce jest zrobione w takim dość chllowym klimacie, żeby posiedzieć/ poleżeć, posłuchać muzyki  napić się drinka i  zrelaksować się. Bardzo nam się tam podobało. Mieliśmy tylko mały problem z wejściem, bo nasze stroje odbiegały nieco od przyjętych i akceptowalnych tam standardów. Wyglądaliśmy jak typowi "tourists" w szortach i klapkach, z siatkami zakupów (będąc w Jakarcie - po prostu trzeba odhaczyć shopping - bo jest tak tanio, że było by grzechem nic sobie nie kupić). Na szczęście, nas wpuszczono, ale przez chwilę obawialiśmy się, że magia białej twarzy może nie wystarczyć i trzeba będzie użyć innych sposobów :P. Obsługiwał nas najlepszy kelner jakiego w życiu spotkałam. Chłopak miał na imię Vanessa Anastazia Frederica (!!! nie żartuję !!!) i poruszał się z takim wdziękiem i takim seksapilem, że tylko mu mogłam pozazdrościć.  Z miejsca stał się moim faworytem i    stwierdziliśmy, że sami zatrudnilibyśmy go gdyby akurat przyszło nam otwierać knajpę, bo był  zabawny i czarujący.

Potem Marcin miał lot do Kuala Lumur, więc odstawił mnie do hotelu, gdzie sobie trochę odpoczęłam nad basenem i odespałam różnice czasową, która odnosząc się do czasu Doha wynosi 5h, więc jest to już odczuwalne.
Jakarta bardzo mi się podobała, choć może nie za wiele udało mi się zobaczyć, ale 48h na tak duże miasto to zdecydowanie za mało.  Może, jeszcze kiedyś trafi mi się Jakarta w grafiku to się wybiorę do dżungli, albo na plażę...Póki co jestem zachwycona Indonezją, bo jest ciepło, tanio, bezpiecznie, jest cywilizacja i lokersi mnie uwielbiają:) 




Śiadanie na starówce












Stare miasto i flaga Indonezji

Żeby nie być gołosłowna - To Oni chcieli zrobić sobie z nami zdjęcie :)

Monas Monument







z Indonezyjskimi przyjaciółmi ( początkowo miała być jedna dziewczyna - reszta dobiegła )

widok na Jakartę z 65 piętra



nocą...











Modżajto :) 65 floor....







wtorek, 5 lutego 2013

Sri Lanka - Perła Oceanu Indyjskiego

Nocne loty w moim grafiku stanowią 80% i  niestety bardzo mnie już wykańczają.Czasem mam wrażenie, że zatracam granicę pomiędzy dniem, a nocą, nie mówiąc już o dniach tygodnia, których kolejność już całkiem zatraciłam. Pewnie taki trochę nieregularny tryb życia, odbije się wkrótce na moim zdrowiu, ale póki co kiedy tylko mogę doładowuję baterie moich niewidzialnych akumulatorków i pomimo zmęczenia, zmiany czasu i klimatu, staram się zobaczyć najwięcej jak tylko się da.

Ostatnio miałam okazję spędzić 24h na Sri Lance. Wyspa położona  jest na południe od płw.Indyjskiego nazwana została przez Marco Polo "perłą oceanu Indyjskiego". W przewodnikach można znaleźć też inne określenia takie jak "Indie w pigułce", albo "Wrota do raju". Dlatego po przeczytaniu kilku stron internetowych na temat Colombo (stolica Sri Lanki) pomyślałam sobie "Ok. W Indiach już byłam i mnie  nie zaczarowały, natomiast raj też już widziałam na Malediwach, więc chyba zostanę w hotelu i odpocznę". W jak ogromnym błędzie się znajdowałam uzmysłowiłam sobie dopiero po wyjściu z lotniska, kiedy zaczerpnęłam pierwszego oddechu powietrza i do moich nozdrzy wdarł się najsłodszy i najpiękniejszy zapach jaki kiedykolwiek czułam. Powietrze na Sri Lance jest bardzo wilgotne, ale zapachy egzotycznych roślin i słodkich owoców czuje się w powietrzu i ma się wrażenie jak by na prawdę człowiek znalazł się w bajecznym i kolorowym ogrodzie. Moje plany dotyczące odpoczynku, zostały wobec tego mocno zweryfikowane i pomimo nie przespanej nocy, z entuzjazmem dołączyłam do koleżanek z załogi, które również miały ochotę co nieco pozwiedzać. Miałyśmy dość egzotyczny team składający się z Polki, Chinki i Kenijki. W recepcji ustaliłyśmy, że nie ma co tracić czasu i dałyśmy sobie 20 min na szybkie ogarnięcie się i punkt 8.00 miałyśmy ruszyć tuktukiem na podbój Kolombo.

Pobiegłam do swojego pokoju, zdjęłam mundurek, rozplątałam włosy z koka, którego robić nienawidzę i już miałam się przebrać w szorty i bluzeczkę, kiedy zauważyłam, że nie mam walizki. Tak więc znów musiałam ubrać mundur, związać włosy i zjechać do lobby... gdzie samotnie stała sobie moja walizka. Pan operator windy, obdarzył mnie szerokim uśmiechem, kiedy zabierałam bagaż. Pewnie pomyślał sobie, że nie dość że blondynka to jeszcze taka roztrzepana, że nie jest w stanie upilnować własnego dobytku. I tak z 20 min, które miałam na ogarnięcie się zrobiło się nagle 10, ale i tak zdążyłam zrobić wszystko, łącznie z szybkim prysznicem i nasmarowaniem się kremem. Niedługo zacznę bić własne rekordy w przygotowywaniu się do wyjścia:)

Spod hotelu wzięłyśmy tuk tuka - czyli ulubiony środek lokomocji Indyjskich lokersów i poprosiłyśmy o zawiezienie nas do buddyjskiej świątyni ze słoniem (takie miejsce polecił nam kolega z załogi, który był naszym speakerem na locie bo ... >oczywista oczywistość<  pochodził ze Srilanki). Przejażdżki tuktukami bardzo lubię, bo nie jest gorąco, tubylcy szybko jeżdżą i momentami można poczuć duszę na ramieniu, zwłaszcza gdy nagle z za zakrętu wylatuje drugi równie szybko rozpędzony tuktuk, wtedy oczywiście obydwa na siebie trąbią, ale nikt nie zwalnia:)
Świątynia, którą odwiedziłyśmy, zupełnie różniła się od tych z New Delhi, była na pewno mniejsza i mniej okazała, ale mi bardziej odpowiadał taki klimat. Było wiele figurek Buddy (podobno prawdziwy Budda był chudy bo pościł? Ktoś coś wie więcej w tym temacie, bo nie jestem specjalistką od religii, a zaciekawiła mnie ta kwestia. Całe życie myślałam, że tłuściutki mały Pan siedzący po turecku to nie kto inny jak Budda w całej swojej okazałości, a tu się nagle okazuje inaczej?) No nic, człowiek uczy się przez całe życie. W Świątyniach indyjskich trzeba zdejmować buty, o czym już pisałam wcześniej, ale trzeba się także zakrywać, a ja oczywiście strój a la plażing czyli krótkie szory i top bez rękawków. Dobrze, że miałam ze sobą ręcznik ukradziony z hotelu na wypadek gdyby zaniosło nas na jakąś plaże, to miałam się czym zakryć. Obwiązałam się nim wokół pasa ( a'la spódnica) i mogłam wejść do środka, a było na prawdę warto. Poza licznymi figurkami Buddy,  podziwiałyśmy piękne złocone posągi i obrazy. Podlałam wodą i okrążyłam drzewo życia, które według wierzeń, spełnia życzenia (ale życzenia nie powiem, bo się nie spełni). W salach modlitewnych odbywały się zajęcia religii dla dzieci, które wszystkie były ubrane na biało. Była tam mała dziewczynka, której chyba bardzo przypadłam do gustu, bo nie opuszczała mnie na krok, więc zrobiłyśmy sobie wspólne zdjęcie, które bardzo jej się podobało i wyglądała na prze szczęśliwą - radości było co nie miara.





Napisałam na początku, że kazałyśmy się zawieść naszemu tuktukowemu kierowcy do świątyni ze słoniem. Słonia na żywo widziałam już nie raz, więc nie jest to jakaś wielka atrakcja. Ale akurat na Sri Lance słonie odgrywają ważną rolę i są bardzo popularne. Jak ma się odrobinę szczęścia (którego nam akurat zabrakło) to można spotkać słonia nawet na ulicy. My się musiałyśmy pocieszyć słoniem na łańcuchu, ale przynajmniej brał kąpiel, więc było na co popatrzeć, bo nie wiem czy wiecie, ale słonie biorą kąpiel tylko raz dziennie i jest to cały długi rytuał. Najpierw słoń polewa się wodą, chlapiąc przy tym na wszystkie strony. Potem się zanurza w czymś na kształt wanny, tylko w rozmiarach odpowiednich dla słoniowych gabarytów. A potem (czego mu zazdrościłam) robią mu peeling i go szorują....Żyć nie umierać:) Po atrakcjach związanych z podglądaniem słonia byłyśmy już nieco zmęczone, więc tylko w drodze powrotnej zahaczyłyśmy o świątynie na wodzie (gdzie znów musiałam się okryć ręcznikiem) oraz miejską plażę, która raczej nie zachęcała do rozłożenia ręcznika i opalania, bo  po pierwsze była tuż przy ruchliwej ulicy, po drugie był tam całkowity brak cienia, po trzecie była okupowana przez tubylców i raczej nie było by dobrze widziane, gdybyśmy wyskoczyły tam w bikini. Już wystarczy mi, że w Doha, policja mnie prawie deportowała za obnażanie się w miejscach publicznych, więc staram się być bardziej ostrożna, zwłaszcza, jak nie znam lokalnych zwyczajów i prawa. Dlatego też wróciłyśmy do hotelu, żeby wreszcie trochę odpocząć, poleżeć i po korzystać z pięknego słońca, napić się wody kokosowej i cejlońskiej herbaty (podobno najlepsza na świecie).







Nie byłam na Sri Lance długo i mimo mojego wcześniejszego (nie wiem czemu) negatywnego nastawienia bardzo mi się podobało. Byłam miło zaskoczona, nie tylko widokami, ale również otwartością tubylców, którzy cieszą się na widok turysty i jest to radość szczera, wychodząca wprost z głębi ich serc. Może brzmi to trochę naiwnie, ale nie jest to tylko moja opinia, więc być może jest w tym choć odrobina prawdy, albo znów miałam szczęście spotykając samych pozytywnych ludzi... a może po prostu blondynka, chinka i murzynka w jednym "zestawie" wyglądają na tyle uroczo, że same prowokują ludzkie uśmiechy?